African Road Trip 2018 #2 – Maroko i Sahara Zachodnia.

A więc stało się. Jesteśmy w Afryce. Jeszcze tego nie wiedzieliśmy, ale w porównaniu do tego co miało nadejść Maroko jawi się jako bardzo europejskie państwo. Jak było w Marakeszu? Jacy są marokańscy mechanicy? Czy jest takie państwo jak Sahara Zachodnia? Na co trzeba uważać przy przekraczaniu granicy z Mauretanią? Zapraszam do lektury.

W poprzednim odcinku – Jak się dostać do Afryki? I po co to komu?

Na tym etapie plan był prosty:

  1. Spotkać się z Markiem.
  2. Przygotować auto do dalszej drogi.
  3. Zebrać uczestników wyprawy African Road Trip 2018.
  4. Ruszyć na południe aż do Mauretanii, po drodze zatrzymując się tu i tam.

Na mapie wygląda to tak:

Ceuta

A jak było w rzeczywistości? Na kontynencie afrykańskim znaleźliśmy się późnym wieczorem. My, to znaczy ja i Martyna, od Barcelony jechaliśmy tylko we dwójkę. Dokładnie rzecz biorąc byliśmy w Ceucie. Jest to hiszpańska jednostka administracyjna w Afryce – miasto i twierdza, położone na afrykańskim cyplu tworzącym Cieśninę Gibraltarską, niemal naprzeciw Gibraltaru.  Jest eksklawą Hiszpanii na terytorium Maroka. Czyli w zasadzie już w Afryce, ale jeszcze w Hiszpanii.

Granica Hiszpania-Maroko w Ceucie to dość ciekawy przypadek. To właśnie tutaj setki imigrantów z Afryki Subsaharyjskiej starają się sforsować ogrodzenie i znaleźć na terytorium Europy. Ci, którym się to powiedzie, są umieszczani w ośrodkach tymczasowego pobytu migrantów. Jedni są stąd repatriowani, a inni – zwalniani. Od 1 stycznia do 15 lipca 2018 ogrodzenia na granicy enklawy sforsowało 3 125 nielegalnych imigrantów Jeszcze o tym nie wiedzieliśmy ale takich imigrantów podróżujących na północ zobaczymy wielu.

Dotarcie do granicy zajęło nam kilka minut. Ceuta nie jest duża. I tu pojawiła się pierwsza poważna przeszkoda – formalności związane z przekroczeniem granicy między Unią Europejską a Marokiem.

Granica Ceuta – Maroko

Jak przekroczyć granicę? Myślisz, że jest grzeczna kolejka i uśmiechnięta pani, mówiąca po angielsku szybko przeprowadzi nas przez proces przekroczenia granicy? Nic bardziej mylnego! Na tej granicy panuje chaos. Kolejek jest kilka, nie wiadomo do kogo podejść, wszyscy zdają się nie zwracać na Ciebie uwagi. I tu z pomocą przychodzą tak zwani fixerzy. Rolą takiego fixera jest przepchnąć Cię przez granicę jak najmniejszym kosztem (zarówno finansowym jak i czasowym). Oczywiście nie robią tego za darmo. Wybór należy do nas. Albo płacimy mu parę euro i jesteśmy prowadzeni za rączkę, albo działamy na własną rękę.

Jak przekroczyć granicę Ceuta-Maroko?

Przede wszystkim ważne są dokumenty. Dla siebie potrzebujesz wyłącznie paszportu. Dla auta – dowód rejestracyjny i ubezpieczenie – zieloną kartę. Czeka nas wypełnienie paru dokumentów. Potem czeka nas spacer od okienka do okienka. I tu uwaga, jeśli nie decydujesz się na pomoc fixera – musisz znać francuski, inaczej po prostu się nie dogadasz (albo będziesz mieć z tym duży problem). Na koniec może czekać Cię przeszukanie auta. Po wszystkim dostaniesz komplet dokumentów, których strzeż jak oka w głowie. Na każdej następnej granicy i przy każdej możliwej kontroli to właśnie te dokumenty będziesz pokazywać.

Z racji tego, że dość mocno nam się spieszyło, zdecydowaliśmy się na fixera i przejście przez granicę przebiegło bezproblemowo. Miglanc wypełnił za mnie wszystkie dokumenty, z celnikami przybijał piątki, kręcił się wokół jak satelita, bacząc czy wszystko jest w porządku. Na koniec auto zostało przeszukane pod kątem posiadania broni, ale nic nie znaleźli i puścili nas dalej. Fixerowi wręczyłem 10 euro, ale zaczął mruczeć „everyone give twenty, everyone give twenty”, więc dostał drugie 10.

Ok, jest późny wieczór, do Marakeszu mamy jakieś 650 kilometrów, a ja jestem zmęczony. Jedziemy więc do Chefchaouen, to już tylko 2 godziny. Kto kiedykolwiek był w Błękitnym Mieście zrozumie jak bardzo chciałem znowu się tam znaleźć. Choć na chwilę. Ja w Chefchaouen zakochałem się kiedyś od pierwszego wejrzenia i ta miłość trwa do dziś. Kilka zdjęć z pierwszego jest we wpisie Maroko – W labiryntach ulic.

Chefchaouen

Do miasta zawitaliśmy chwilę przed północą. Ulice były puste. Znaleźliśmy tani hotelik na wzgórzu, zaparkowaliśmy auto i odpłynęliśmy. Rano obudził nas gwar ulicy (kto był w Maroko ten ów gwar dobrze zna). Wokół mojego Mercedesa rozstawionych było już kilka kramów, tak jakby był on naturalną częścią krajobrazu. Stwierdziliśmy jednak, że nie przejmujemy się tym i poszliśmy na zakupy i śniadanie. W Marakeszu mieliśmy być wieczorem, więc mieliśmy chwilę. Byliśmy najedzeni i wypoczęci. Tego dnia czekała nas jeszcze siedmiogodzinna jazda na południe. Tam czekał na nas Marek i to tam rozpoczynała się prawdziwa przygoda!

Przygotowanie aut

Do Marakeszu dotarliśmy wieczorem. Jest i Marek, cześć, witajcie, parę piwek, sen i dzień następny. Trzeba ogarnąć auta. To znaczy przygotować je do drogi. Szukając mechanika trafiliśmy na Taha i jego rodzinny biznes Taha Auto. Tam nauczyłem się co to jest African Modifikacion, a także tego, że jeśli chodzi o naprawy to nie ma rzeczy niemożliwych. Krótko mówiąc – mechanicy tutaj są lepsi niż w Polsce. Ale nie mówię tu o samych umiejętnościach, a o podejściu do pracy. Są rzetelni, odpowiedzialni, tani i naprawdę można na nich polegać. Jest jednak jeden minus – czas. Otóż tutaj (i w całej właściwie Afryce) zupełnie się z nim nie liczą. Jak to się mówi „My mamy zegarki, a oni mają czas”. Ale co ma być zrobione, będzie zrobione.

Warsztat Taha Auto. Tak, to już cały warsztat. Pewnie zastanawiasz się gdzie w takim razie naprawia się auta? Gdzie one stoją?

No dobrze, ale co było do zrobienia z autami? Powiem szczerze, że większości nie pamiętam. Z ważnych rzeczy – Markowi wymienili kierownicę, a mi zreperowali wspomaganie kierownicy. Dodam, że mechanik w Polsce stwierdził, że moje auto wspomagania nie posiada (co mnie bardzo zmartwiło, wyobraźcie sobie jazdę busem po ciasnych uliczkach bez wspomagania – robiłem to przez ponad tydzień). Aby naprawić moje wspomaganie potrzebna była pompa wspomagania. Ich algorytm wyglądał tak, że ktoś wsiadał na skuter z moją starą pompą i jechał na wielką giełdę sprzętu moto, z której wracał po paru godzinach z nową pompą. Pompę montowano, po czym okazywało się, że coś jest źle. Operację więc powtarzano. Na wielką giełdę sprzętu moto jechano po pompę dla mnie chyba 8 czy 9 razy. Całość operacji trwała 4 dni. Ale wspomaganie działało pięknie!

Boisko do piłki nożnej przed warsztatem. To tu naprawiają auta. Miejsca jest dużo.

Kolejnym problemem był niesamowicie zły stan karoserii w moim aucie. Usłyszałem jednak, że to not a problem, do not worry my friend. Jak sobie poradzili z kilkucentymetrowym pasem rdzy na spodzie i kilkoma rdzawymi plamami na karoserii? Otóż pomalowali je na czarno. African Modifikacion! Teraz mój bus zyskał piękny czarny pas na dole. Nawet ładnie wyglądał. A rdzawe plamki zostały zaklejone losowymi naklejkami, których Taha trochę posiadał. Na koniec wzięli od sąsiada maszynkę do polerowania i wypucowali mi auto na cacy.

A tutaj Taha – dobry ziomek.

Kilka usterek w każdym aucie (większych i mniejszych) plus wymiana oleju (też w obu autach) kosztowały nas w sumie około 1500 PLN. Taha podkreślił jednak, że naklejki na moje auto są za darmo i grosza za nie nie weźmie.

Następnego dnia umyliśmy auta i byliśmy gotowi do drogi. Cała grupa miała przyjechać następnego dnia.

Tak wyglądają nasze pojazdy po lifcie 🙂
Ładne, nie? Ja czułem dumę! 😉

Marakesz

W Marakeszu byłem drugi raz. I podobał mi się tak samo jak za pierwszym. Nie mam zamiaru pisać tutaj mini przewodnika po tym mieście. Dam jednak małą radę – nie skupiajcie się na atrakcjach, nie odhaczajcie punktów. Wejdźcie w uliczki, zgubcie się, dajcie się ponieść miastu i poczujcie jego klimat. Uczulonym na gwar i natarczywych sprzedawców radzę jak najszybciej opuścić plac Dżemaa el Fna. Aby odnaleźć się w Marakeszu na pewno trzeba mieć dużo cierpliwości. Chaos i hałas centrum miasta może przyprawić o zawrót głowy, jednak po czasie dźwięki, obrazy i zapachy dają nam niezapomniane wrażenia. Ja do Marakeszu mam zamiar wrócić jeszcze nie raz!

Plac Dżemaa el Fna oglądany z dachu jednej z restauracji.
Centrum chaosu na Dżemaa el Fna.
Jedna z przylegających do placu restauracji.

Po dwóch dniach w Marakeszu, już w komplecie, ruszyliśmy na zachód – nad ocean. Naszym celem była wioska Taghazout, po drodze chcieliśmy jeszcze zobaczyć Essaouirę.

Essaouira

Miasteczko to ma trzy zalety – jest położone nad oceanem, jest piękne i można tu zjeść rybę (lub dowolne owoce morza) prosto z wody. Spędziliśmy tu kilka godzin i po spacerze i obiedzie ruszyliśmy dalej.

Gra w piłkę przy murach miejskich.

Essaouira – jak zwiedzać?

Przede wszystkim pospaceruj wzdłuż murów miejskich. Podobnie jak w Marakeszu – daj się zgubić. Kolejną atrakcją jest port – zobaczysz tu rybaków prezentujących swoje zdobycze – takiej różnorodności owoców morza nie widziałem nigdzie. Odradzam jednak port osobom uczulonym na zapachy. Na koniec polecam zjeść w jednym z mini restauracyjek położonych w pobliżu portu – na pewno to miejsce znajdziecie, „naganiacze” nie pozwolą Wam przejść obojętnie.

Rybak w porcie.

Taghazout

Po dwóch godzinach jazdy dotarliśmy wreszcie do Taghazout – to tu mieliśmy odpocząć i to tutaj miała być nasza baza na następnych kilka dni, które spędziliśmy dosyć leniwie. Spacery po plaży, basen, piwo, ocean, po prostu odpoczynek. Wiedzieliśmy, że następne długie dni to siedzenie w aucie i spanie w aucie, dlatego staraliśmy się wykorzystać ten czas jak najlepiej. Kolejnym razem mieliśmy zobaczyć łóżko dopiero w oddalonej o 2 tysiące kilometrów stolicy Mauretanii – Nawakszut.

Plaża w Taghazout
Agadir
Powrót do domu.
Jeden z wielu zachodów słońca nad oceanem, jakie mieliśmy okazję oglądać.

Sahara Zachodnia

Dobrze, odpoczęliśmy. Przed nami długa droga – Dwa tysiące kilometrów i ponad 30 godzin jazdy. Aby jednak dotrzeć do Mauretanii musieliśmy przejechać przez Saharę Zachodnią. A czym właściwie jest owa Sahara Zachodnia?

Sahara Zachodnia była kiedyś kolonią hiszpańską, obecnie jest terytorium o nieustalonym statusie międzynarodowym. A według Maroka nie ma czegoś takiego jak Sahara Zachodnia. Jest Maroko, którego terytorium ciągnie się aż do granicy z Mauretanią. W roku 1976 Ludowy Front Wyzwolenia As-Sakijja al-Hamra i Rio de Oro proklamował tu niepodległe państwo o nazwie Sahara Zachodnia (oficjalnie Saharyjska Arabska Republika Demokratyczna). Jest jednak ono uznawane tylko przez 50 państw, a  Maroko traktuje obszar ten jak integralną część kraju, określając go mianem „prowincji południowych”. Saharę Zachodnią uznają m.in. Algieria, Iran, Korea Północna, Libia, Mauretania, Meksyk, RPA i Tanzania.

Pierwsze zdjęcie w Saharze Zachodniej.
I pierwsza stacja.

Między Marokiem a Saharą Zachodnią żadnej granicy nie ma. Jadąc w pewnym momencie zauważyłem, że niebo robi się lekko żółte. To pył i piasek przywiewany z Sahary przez wiatry ze wschodu. To „żółte powietrze” miało nam towarzyszyć jeszcze długo. Saharę Zachodnią przejechaliśmy sprawnie i szybko, zaliczając jedynie mały postój w Ad-Dachla.

Sahara Zachodnia.
Po drodze spotkaliśmy stado wielbłądów.
Droga przez Saharę Zachodnią.

Granica z Mauretanią

Stało się – dotarliśmy do granicy z Mauretanią. To tu tak naprawdę kończy się Europa, a zaczyna Afryka. Stosunki europejskiego Maroka z mocno islamską Mauretanią są, można powiedzieć, „chłodne”. Granice tu tak naprawdę są dwie. Wyjazdowa z Maroko i wjazdowa do Mauretanii. Między nimi znajduje się szeroki na kilkaset metrów pas tak zwanej ziemi niczyjej. Ale o tym opowiem w następnym wpisie.

Uwaga! W Mauretanii nielegalny jest jakikolwiek alkohol. Jeśli kiedykolwiek będziesz przekraczał granicę z tym krajem pozbądź się wszelakich napitków. Grzywny mogą przekroczyć tysiąc euro.

Po przyjeździe na granicę zajęliśmy miejsce w kolejce, rozłożyliśmy namioty i poszliśmy spać. Rano obudził nas dźwięk otwieranej bramy. Można było opuścić Maroko! Ale najpierw formalności! 😉

Ostatnia stacja benzynowa po tej stronie granicy.
Kolejka na granicy.

W następnym wpisie opowiem o przekraczaniu granicy, ziemi niczyjej, niewolnictwie w Mauretanii i najdłuższym pociągu na świecie. Stay tuned!

 

Comments are closed.