African Road Trip 2018 #3 – Mauretania

Mauretania… Zanim tam dotarłem kojarzyła mi się z pustynią i Maurami – wojownikami, którzy w średniowieczu odważyli się podbić południową część Hiszpanii. Byłem bardzo ciekawy co tam zobaczę. To właśnie w Mauretanii zaczyna się prawdziwa Afryka. I to właśnie w Mauretanii jest największa ilość niewolników na świecie.

Jeśli ktoś pominął poprzednie części przygody zapraszam TUTAJ.

Kolejnym punktem programu było dotarcie do Senegalu, gdzie część osób kończyła wyprawę (a część na dobre ją rozpoczynała). Aby tego dokonać nie było innego wyjścia jak przejechać całą Mauretanię z północy na południe.

Droga przez Mauretanię

Powyższa mapa nie jest jednak zbyt dokładna. Po pierwsze czas – nie wiem jak Google to mierzy, ale robi to źle. Stan dróg na południe od Nawakszut jest tak tragiczny, że średnia prędkość to 25-30 km/h. Po drugie Google nie umie znaleźć drogi do przejścia granicznego, na którym nam zależało. Chcieliśmy zrezygnować z przejścia w Rosso, które nie bez powodu, zwane jest najbardziej skorumpowanym przejściem świata…

No dobrze. Przed nami Mauretania. Ale jak może pamiętacie z poprzedniego wpisu jesteśmy jeszcze w Maroko/Saharze Zachodniej, a przed nami dwa przejścia graniczne i ziemia niczyja…

Granicę po stronie marokańskiej przekroczyliśmy bez większego problemu. Upierdliwe były jedynie formalności. Odsyłani od oficera do oficera, od okienka do okienka, po około dwóch godzinach mogliśmy legalnie opuścić Maroko. Czy 2 godziny to dużo? Nam, przyzwyczajonym do europejskich standardów może się wydawać, że tak, ale gwarantuję Wam, że jak na Afrykę to naprawdę krótko. A po stronie marokańskiej nie korzystaliśmy nawet z fixera.

Po wydostaniu się z Maroka od razu dopadło do nad kilkanaście osób. Ludzie z różnych miejsc, mówiący w różnych językach. Kupujący, sprzedający, żebrzący… Wszystko pośród wraków rozpadających się aut i setki śmieci. Witamy na Ziemi Niczyjej!

Ziemia niczyja

Tak zwana Ziemia Niczyja to kawałek lądu do którego nie przyznaje się nikt. No może poza Frontem Polisario – wojskowej organizacji niepodległościowej w Saharze Zachodniej. Na tym pasie ziemi nie uświadczymy absolutnie żadnej infrastruktury. Możemy zapomnieć o budynkach, asfalt jest jedynie na początku, są tylko porozrzucane wraki aut i min. Tak, min. Okolica jest dosłownie usiana minami różnego rodzaju, jest to efekt dawnych przetasowań granicznych. Porozstawiane gdzieniegdzie znaki ostrzegają przed próbą jazdy wgłąb pustyni. Ci którzy tu przebywają to najczęściej uchodźcy, wypuszczeni z Mauretanii ale nie wpuszczeni do Maroko. Nam pozostaje droga wąskim pasem ubitego piasku między rozbitymi autami, wzgórzami opon i pordzewiałymi elementami karoserii. Mad Max skrzyżowany z Falloutem. Obok nas przejeżdżają kilkudziesięcioletnie Peugoty, Mercedesy, ale także wielkie TIRy, których kabiny kołyszą się leniwie podczas jazdy na wyboistej drodze.

Wjeżdżamy na Ziemię Niczyją


Przejechaliśmy ziemię niczyją. Teraz tylko musimy wjechać do Mauretanii. Tu decydujemy się skorzystać z pomocy fixera. Działa to tak – dajemy mu ustaloną z góry kwotę za ludzi i auta, a on wszystko ogarnia. Zna tam ludzi, zna teren. Warto wspomnieć, że afrykańskie granice to nie to samo co znamy z Europy. To mini miasteczka, wiele osób, mnóstwo biurokracji. Bez fixera czekałaby nas walka o każdy metr w stronę Mauretanii. Rok wcześniej Marek spędził na tym przejściu granicznym 17 godzin. Nie chciał koszystać z fixera.

Tym razem daliśmy mu kilkadziesiąt euro za osobę i kilkaset za auta. Miały w to być wliczone wszystkie opłaty i formalności. Nam pozostało tylko być tam gdzie skieruje nas fixer. Warto zaznaczyć, że koszt opłat bez fixera nie byłby dużo mniejszy. A na pewno bardziej czasochłonny. Problem polega na tym, że Ty, jako człowiek z zewnątrz nie masz pojęcia za co płacić i ile. A tam nikt nie ominie okazji, żeby wyciągnąć od Ciebie każdego dolara. I przed tym głównie broni fixer. Nie uchroniło nas to jednak przed natarczywymi naciągaczami, fałszywymi oficerami czy „miglancem od szlabana”. Tak. Na sam koniec jak już wszystko jest załatwione, od Mauretanii odgradza nas szlaban. Opuszczony. Za szlaban odpowiada jeden człowiek. Możemy przejechać kiedy on ten szlaban podniesie. A jemu się nie spieszy. My mamy zegarki, a oni mają czas. Oprócz pieniędzy danych fixerowi byliśmy biedniejsi o kilka t-shirtów i parę okularów przeciwsłonecznych.

Pro tip na Afrykę od Marka z Hollycow

Jadąc do Afryki zabierz ze sobą wszelkie rzeczy które i tak byś kiedyś wyrzucił. Stare t-shirty, których i tak nie nałożysz, podniszczone okulary przeciwsłoneczne i tyle starej elektroniki ile znajdziesz. Dla Ciebie te przedmioty mają znikomą wartość, a tam kojarzą się z bogatą Europą i idealnie nadają się na wszelkie łapówki i prezenty.

Ok. Po paru godzinach (chyba 5 czy 6) jesteśmy w Mauretanii.

Mauretania

Oficjalna nazwa tego kraju to Islamska Republika Mauretańska, a przeważającą jego część stanowi Sahara. W Mauretanii prawo stanowi prawo islamu połączone z francuskim prawem cywilnym. Absolutnie nie wolno tu pić czy nawet posiadać alkoholu. Całkowita powierzchnia kraju to milion km² (3 razy więcej niż Polska) a liczba mieszkańców to niecałe 4 miliony (10 razy mniej niż w Polsce). Jest jednym z biedniejszych krajów Afryki.

W 1982 roku Mauretania jako ostatni kraj na świecie zdelegalizowała niewolnictwo, ale dopiero w 2007 roku wprowadzono przepisy pozwalające ścigać osoby korzystające z pracy niewolniczej, które jednak nie są przestrzegane, gdyż jest ono tolerowane przez duchowieństwo i urzędników. W zależności od szacunków przyjmuje się, że 140 tys. do 280 tys. mieszkańców kraju to niewolnicy (10-20% populacji). Ale z tym niewolnictwem to nie jest taka prosta sprawa. Ale na wyjaśnienie tego fenomenu musiałem jeszcze trochę poczekać…

Ciekawostka:

Polskie słowo murzyn pochodzi z niemieckiego Mohr, co z kolei wywodzi się od łacińskiego maurus – czarny, będącym rzymskim określeniem mieszkańców dzisiejszego Maghrebu.

Nawazibu

Droga do Nawazibu
Przedmieścia Nawazibu
Centrum Nawazibu. Takie auto w Mauretanii to naprawdę nic wyjątkowego.
Przedmieścia Nawazibu. Droga na Nawakszot.

Nasz pierwszy przystanek w Mauretanii to Nawazibu. Około 100 tys. mieszkańców. Drugie co do wielkości miasto kraju. Od początku 2006 roku Nawazibu jest bazą przerzutową nielegalnych emigrantów, usiłujących dostać się stąd drogą morską na Wyspy Kanaryjskie. Wybór tej niebezpiecznej trasy związany jest ze zwiększonymi kontrolami na marokańsko-hiszpańskich przejściach granicznych w Ceucie i Melilli.

Nawazibu jest stacją końcową kolei mauretańskiej. To właśnie tutaj jeździ mierzący 3 kilometry najdłuższy pociąg świata, który bardzo chcieliśmy zobaczyć. W rzeczywistości obecnie jeżdżą już dłuższe pociągi, np w Chinach czy RPA, ale ten wciąż określa się tam mianem najdłuższego. I przyznam szczerze – ten pociąg robi wrażenie!

W Nawazibu nie zabawiliśmy długo. Czekała nas kilkugodzinna droga do Nawakszut – stolicy Mauretanii.

Droga do stolicy. Jeszcze nie wiedziałem o tym jak bardzo będę tęsknił za takim asfaltem.

Nawakszut

Wreszcie. W środku nocy docieramy do stolicy. W samym centrum czeka na nas wygodny (jak na standardy mauretańskie) hotel. Następnego dnia zwiedzimy miasto.

Jeszcze na początku XX w. w miejscu dzisiejszego Nawakszutu istniała tylko pustynna studnia. W 1904 roku zbudowano tu niewielki (kilkunastu żołnierzy) posterunek wojsk francuskich, a w latach 20. fort i lotnisko do obsługi samolotów pocztowych. W 1957 roku podjęto decyzję o budowie miasta, z góry pomyślanego jako przyszła stolica zmierzającej ku niepodległości Mauretanii. W 2004 roku liczba mieszkańców Nawakszutu sięgnęła 689 tysięcy. Ze względu na gwałtowny przyrost ludności miasto boryka się dziś z niedostatkiem wody pitnej. Dziś stolica Mauretanii ma niecały milion mieszkańców.

Miasto samo w sobie nie ma zbyt wiele do zaoferowania. Warto jednak się po nim przespacerować. Możemy tam poczuć klimat zachodniej Afryki i samodzielnie wniknąć w inny świat.

Zapraszam na fotorelację ze spaceru po Nawakszut.

Wnętrze jednego z wielu małych sklepików. Obowiązkowo Coca-Cola. Ona jest wszędzie.
Często byliśmy taką samą atrakcją dla Mauretanii, jak Mauretania dla nas.
To co zapamiętam to mnóstwo uśmiechów. Wszędzie.
W Mauretanii cegły robią z muszelek. Bo mają ich dużo.
To „urządzenie” służy do pozbawiania kur krwi. Wkłada się je głowami w dół w lejki, ucina głowę, a krew wpływa do wanienki.
Założę się, że to auto normalnie jeździ.
Wnętrze największego meczetu w mieście.
Miejski targ.
Samo centrum stolicy.
Nawakszut wciąż się rozbudowuje.
Kram z owocami.
Takich sprzedawców jest tam pełno. Chodzą między autami sprzedając bułki.
Typowa Mauretańska taksówka na typowej miejskiej drodze.
Okolice miejskiego portu.
Spacerując po plaży mieliśmy okazję zobaczyć przybijających do brzegu gambijskich rybaków.
Jedna z wielu osób, które po prostu podchodziły, pytały jak się mam, czy podoba mi się w Mauretanii. Ten jeszcze nalegał na zdjęcie.
Jedną z rzeczy, które mnie zaciekawiły (i bardzo mi się spodobały) była niesamowita ilość osób uprawiających jakąkolwiek aktywność fizyczną. Normą był widok dzieciaków grających w piłkę czy biegających po plaży. Ci na zdjęciu ćwiczą przewrót w tył z wysokości.

Po dwóch dniach w Nawakszut czas było ruszać dalej na południe, do Senegalu. Wjechać tam można na dwa sposoby. Przede wszystkim jest granica w Rosso (i tam nie chcieliśmy jechać). Drugą opcją jest granica w Diama. Prowadzi do niej wąska droga biegnąca przez Park Narodowy Diawling. Jest zdecydowanie ładniej, ale i zdecydowanie trudniej. Krótko mówiąc – nazwanie tej trasy drogą to duże nadużycie. Jeśli pojawia się asfalt, to jest tak dziurawy, że lepiej żeby go nie było. Jednak większość trasy to po prostu ubita ziemia. Mniej lub bardziej mokra.

A wygląda to tak:

Przedmieścia Nawakszut.
Jedna z wiosek mijanych po drodze. I moje ulubione zdjęcie z Mauretanii.
Nasze dwa super busy. I naprawdę bardzo dobra droga.
To chyba jedyne zdjęcie, gdzie jesteśmy wszyscy. Cała ekipa African Road Trip 2018.
Nie ma drogi – jest droga.
Zdjęcie niby nic ciekawego, ale zerknijcie na tablicę rejestracyjną.
Typowy mauretański busik międzymiastowy.
Kolejna wioska z całkiem dobrą drogą.
Stado wielbłądów. Mijaliśmy takie stada wielokrotnie.

I tu mała pauza. Dzięki znajomościom Marka udaje się załatwić większość formalności jeszcze przed dojechaniem do granicy. I mówię tu o formalnościach dla aut. Ludzie wciąż muszą swoje odstać na granicy. Zatrzymaliśmy się w małym sklepiku przy stacji benzynowej, gdzie spotkaliśmy się z urzędnikiem, który wypisał nam dokumenty niezbędne do przekroczenia granicy z Senegalem.

Miejsce spotkania.
Tu w cieniu, za sklepikiem, na worku ze zbożem Pan Urzędnik wypisuje nam ubezpieczenie na oba auta.
Park Narodowy Diawling.
Guziec, taka świnia z Afryki.
Gdyby nie okulary widzielibyście to zmęczenie w oczach 😉
Na szczęście do granicy już niedaleko.
Granica Mauretania-Senegal. Mała, niepozorna…

I to tyle naszych przygód w Mauretanii. Następnym krajem był Senegal. A tam zabawiliśmy już dużo dłużej…

Jeśli chcesz przeczytać wszystkie części przygody – zapraszam TUTAJ.

A jeśli masz ochotę ruszyć ze mną w świat. Gorąco zapraszam! Kliknij TU.

Comments are closed.