Namibia – Zaczynamy i kończymy w Windhoek – stolicy, gdzie odbierzemy samochód, zaopatrzymy się w prowiant, a następnie ruszymy na północ na płaskowyż Waterberg, gdzie spędzimy noc. Po drodze do parku narodowego Etosha odwiedzimy Hoba czyli największy meteoryt na świecie. W Parku Etosha spędzimy trochę czasu obserwując zwierzęta przy wodopoju i odganiając się od komarów. Kolejnym etapem jest wizyta w Opuwo i w wioskach Himba. Kto lubi Cejrowskiego, być może oglądał odcinek o Namibii poświęcony temu niezwykłemu ludowi.
Dalej na północ wodospady Epupa, hipopotamy i krokodyle, a jak nas nie zjedzą to zmykamy na południe, przez Twyfelfontein (tak, tak), super stare i brzydkie malowidła na skałach. Kierując się dalej na południe przejedziemy przez słynne wybrzeże szkieletów, przez Swakoopmund, Walvis Bay (stamtąd mieliśmy płynąć do Brazylii, ale jacht Polonus utknął na Antarktydzie – możesz mu pomóc, wiesz?) i na pustynię Namib do parku Naukluft. Tam jest jedyne na świecie miejsce gdzie pustynia wręcz wpada do oceanu! Słynne pomarańczowe wydmy i suche drzewa. Suche, bo jest tam bardzo sucho. Bardzo. Po tych przyjemnościach wizyta w Luderitz. Przypuszczam, że nie macie pojęcia co tam się działo. A działo się sporo i dość hardkorowo (Hitler to małe miki). Obok jest kopalnia diamentów Kolmanskop, postaramy się przywieźć jak najwięcej – pierwsze 100 lajków naszego FB otrzyma po jednym ZA DARMO! Jak już uciekniemy od świstu kul diamentowych strażników schowamy się w kanionie Fish River, taki trochę jak ten w Colorado w USA. Tam jest spa (zobaczymy czy u nich znaczy to samo co u nas), a zmieniając kierunek prawie o 180 stopni wracamy pomału do Windhoek.
Taki mamy plan, co z niego wyniknie – nie wiadomo. Trzymajcie kciuki za bezchmurne niebo i odległe burze, bo zdjęcia i timelapsy będą nie-sa-mo-wi-te!
Przygotowanie i pierwsze kroki
Celem naszej wyprawy jest sprawdzenie co tam się może przydać i stworzenie swego rodzaju sprzętowego przewodnika po Namibii. Będziemy testować akcesoria turystyczne firmy Coleman, Lifeventure i Lifesystem, rewelacyjne torby antykradzieżowe Pacsafe, udowodnimy że na pustyni nasz polski puch ma sens czyli Yeti. Od słońca i potu chronić nas będą Buff’y, a prąd będziemy mieć dzięki masie power banków i ładowarek solarnych marki Sunen. Jednym słowem będziemy jak Inspektor Gadżet, przygotowani na każdą ewentualność!
Do 14 marca, kiedy mieliśmy wyruszyć do Namibii było jeszcze trochę czasu. Postanowiliśmy zatem wziąć się do organizowania całego przedsięwzięcia. Na początku upewniliśmy się gdzie jest Namibia i co ma do zaoferowania. Z najważniejszych na daną chwilę informacji jakie uzyskaliśmy było to, że jest to kraj bezpieczny, językiem urzędowym jest angielski, właściwie jedynym sensownym sposobem podróżowania jest samochód i, pomimo iż jest to pustynny kraj – jest wiele do zobaczenia.
Plan był następujący, pożyczamy samochód 4×4 z namiotem na dachu i całym kempingowym ekwipunkiem, ruszamy ze stolicy – Windhuk i objeżdżamy kraj dookoła chcąc zobaczyć jak najwięcej.
Paweł zajął się logistyką czyli ustaleniem trasy między miejscami które chcemy odwiedzić. Wymagało to większej uwagi, ponieważ podróż miała mieć miejsce w porze deszczowej – trzeba było wziąć pod uwagę pojawiające się w rejonie rzeki okresowe – niektóre rejony w tamtym okresie były odcięte od Świata.
Ja w międzyczasie rozpocząłem poszukiwania wypożyczalni samochodów. Po wysłaniu wielu zapytań, otrzymaniu masy ofert, wybrałem tą z najlepszym stosunkiem jakości do ceny: Toyota Hillux 2.5D z 2014 roku, wyposażona we wszystko co może się przydać w podróży. Kolejnym krokiem były rezerwacje kempingów. Nie zalecane jest nocowanie na dziko, ze względu na ryzyko spotkania dzikich zwierząt, które przeważnie stronią od obecności człowieka, jednak zawsze jest obawa że mogą nam zrobić krzywdę. Na szczęście infrastruktura turystyczna w Namibii jest rozbudowana, więc ze znalezieniem kampingów na naszej trasie nie było problemów. Marzec nie jest najpopularniejszym miesiącem na wizytę w Namibii (gorąco i pada), nie mieliśmy zatem problemów z rezerwacjami. Po kilku tygodniach mieliśmy już z grubsza wszystko przygotowane, pozostały jedynie kwestie dogrania detali.
Kompletowanie sprzętu, zagwozdki związane z jego zasilaniem, organizowanie wiz w ambasadzie, której w Polsce nie ma, zabezpieczenie się szczepionkami, kompletowanie apteczki – wszystko mamy już za sobą, cały plan dopracowany w najdrobniejszym szczególe, zbindowany w postaci kilkudziesięciostronicowej księgi.
14 marca 2015 roku. Lotnisko Balice w Krakowie. Wsiadamy do samolotu linii Lufthansa i nasza przygoda rozpoczyna się na całego. Trochę ochłodziło nasz zapał 8 godzinne oczekiwanie na kolejny lot na lotnisku we Frankfurcie. Mieliśmy czas żeby opracować listę zakupów spożywczych do zrobienia w Namibii czy popracować nad scenariuszami do naszych filmów, które chcieliśmy kręcić na miejscu. 10 godzinny lot do Windhuk liniami Air Namibia przebiegł bez problemów, ale też bez większego komfortu i z niezbyt smacznymi posiłkami. Parę minut po siódmej na płycie lotniska przywitało nas rześkie choć ciepłe powietrze, długa kontrola paszportowa wraz z kontrolą temperatury ciał w celu wykrycia Eboli.
Wypożyczalnia zapewniła nam transfer z lotniska do swojej siedziby, gdzie po dopełnieniu formalności zaprezentowano nam nasz samochód. Na dachu znajdowały się dwa namioty, które można w ciągu kilku minut rozłożyć bez większych problemów. W środku był materac i poduszki – śpiwory mieliśmy swoje – fantastyczne puchowe Yeti. Na zabudowanej pace była lodówka zasilana 12V, skrzynia z metalowymi talerzami, kubkami i miskami oraz zestawem sztućców, cztery składane krzesła oraz stolik, kuchenka gazowa, kanister na wodę i saperką. Samochód był wyposażony w dwa akumulatory, z czego jeden przeznaczony do lodówki, oraz dwa koła zapasowe. Byliśmy gotowi do drogi!
Naszym pierwszym celem było zlokalizowanie sklepu, w którym mieliśmy się zaopatrzyć w żywność. Klucząc po Windhuk, nie mogąc trafić na odpowiednie miejsce zapędziliśmy się do dzielnicy Katatura, w której widok białego człowieka jest rzadkością. Blaszane i tekturowe budynki, ogrodzenia z drutami kolczastymi pod prądem i wyraźne zainteresowanie naszym samochodem powodowało, że chcieliśmy stamtąd odjechać jak najszybciej. Dzielnica ta, mimo na pozór groźnego wyglądu, jest bardzo ciekawym miejscem.
Wszystko zaczęło się w latach 50’, kiedy administracja stolicy postanowiła przenieść wcześniej odizolowanych czarnych mieszkańców do nowej dzielnicy na północy. Nazwa Katutura w języku Herero oznacza “miejsce, gdzie ludzie nie chcą mieszkać”. Nowe ziemie były w 100% zarządzane przez administrację, co skutkowało tym, że mieszkańcy musieli zacząć płacić czynsz, a dodatkowo każdemu z nich przypadało nieporównywalnie mniej ziemi. 10 grudnia 1959 roku w dzielnicy wybuchły zamieszki, krwawo stłumione przez policję. W wyniku tego 11 mieszkańców Katutury zostało zabitych, a 44 rannych. Międzynarodowy Dzień Praw Człowieka obchodzi się właśnie 10 grudnia, na pamiątkę tamtego wydarzenia.
Na pierwszy market – Spar – trafiliśmy kilkanaście kilometrów za stolicą, w niewielkiej miejscowości. Zaopatrzony był właściwie we wszystkie produkty, które można spotkać w Europie – no, może jedynie mniejszy był ich wybór. Ceny były zbliżone do polskich, jedynie woda była droższa. Kilkanaście siatek z zakupami zapakowaliśmy do samochodu i ruszyliśmy w trasę szukając odpowiedniego miejsca do przepakowania naszych rzeczy i przeorganizowania przestrzeni bagażowej. Przy drogach co kilka kilometrów znajdowały się parkingi z ławkami i stolikiem pod rozłożystym drzewem, które dawało kojący cień. Idealne miejsce na spokojne przygotowanie się do dalszej drogi.
Kończy się asfalt i zaczyna przygoda
Po prawie kilkudziesięciu kilometrach od stolicy Namibii, zaczęliśmy wypatrywać na horyzoncie słynnego płaskowyżu Waterberg. Ogromny wręcz, gdyż jest długi na 50 i szeroki na 18 km. Znaliśmy jego kształt ze zdjęć znalezionych w Internecie, więc wiedzieliśmy czego wypatrywać. Póki co jednak przed nami rozpościerało się morze płaskości. Bezkresne równiny porośnięte krzewami i gdzieniegdzie drzewami, tu i ówdzie pofałdowane. Wjeżdżając na kolejne pagórki mogliśmy podziwiać tą niesamowitą przestrzeń, której europejczycy raczej nie znają na starym kontynencie. Totalne poczucie wolności wynikające z tej przestrzeni, potęgowane przez podniecenie pierwszym dniem w Afryce, udzielało się każdemu z nas.
Kilometry leciały, mapa twierdziła, że to tuż tuż, a gigantycznego płaskowyżu wciąż nie było widać. Nasze zniecierpliwienie ustąpiło w ułamku sekundy, gdy oczom naszym ukazał się szeroki na cały horyzont wielki próg. Wyglądało to, jakby w wyniku ruchów tektonicznych płaszczyzna ziemi, po której akurat się poruszaliśmy osunęła się kilkaset metrów niżej. Pomarańczowo czerwona skalna ściana kontrastowała z zielenią u podnóża płaskowyżu, jak i krzakami na jego szczycie. Monumentalny widok.
Jadąc cały czas szutrową drogą w kolorze skał Waterbergu, podążając za drogowskazami zbliżaliśmy się pomału do naszego pierwszego noclegu, tuż pod płaskowyżem. Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać, co tym bardziej nas pozytywnie nakręcało. Na miejscu okazało się, że kemping w niczym nie ustępował znanym nam europejskim ośrodkom tego typu. Murowane budynki, recepcja z terminalem i Internetem, flizowane łazienki. Trochę nas to rozczarowało, bo chyba jednak liczyliśmy na bardziej dzikie i ekstremalne warunki (spotkają nas jeszcze takie podczas tej wyprawy). Okazało się, że nie ma innych lokatorów. Nie musząc zatem martwić się o wolne miejsce objechaliśmy teren dookoła, aby zaplanować dalszą część dnia. Po drodze odkryliśmy basen, w którym nie omieszkaliśmy schłodzić sobie stóp po ponad dobie spędzonej w samolocie i samochodzie. Basen umiejscowiony był na wzgórzu prowadzącym pod sam płaskowyż, w związku z czym przed nami był piękny widok na tysiące hektarów równiny, którą jechaliśmy i z której podziwialiśmy Waterberg.
Jako, że żaden z nas nie wysiedzi zbyt długo na tyłku, poszliśmy na mini trekking. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się zdobyć szczyt i zobaczyć zachód słońca. Jednak po prawie 2 godzinach kluczenia po niezbyt dobrze oznaczonych ścieżkach, stwierdziliśmy że zbyt oddalamy się od naszego obozu, nie zbliżając się przy tym do szczytu. Po drodze mijaliśmy co jakiś czas naturalne punkty widokowe, które powodowały, że widok wspomnianej wcześniej równiny odbierał nam mowę, zwalał z nóg oraz zapierał dech w piersiach. Bardzo niebezpieczne te widoki.
W drodze powrotnej na kemping odwiedziliśmy stary, poniemiecki cmentarz. Kilkadziesiąt zadbanych grobów czciło pamięć dzielnych niemieckich kolonialnych żołnierzy, którzy pod dowództwem generała Von Trothy wybili w pień lokalną ludność Herero oraz Nama, gdy ta ośmieliła się podnieść rękę na niemieckiego pana. Podczas naszej wyprawy pojawiło się wiele wątków historycznych, przeważnie tragicznych i jakże podobnych do naszych polskich losów. Historia Namibii przełomu XIX i XX wieku jest na tyle interesująca, że poświęciliśmy jej osobny artykuł.
Zmęczeni spacerem, w lekkiej nostalgii po wizycie na cmentarzu, udaliśmy się na zasłużony wypoczynek. Czekało nas jeszcze co prawda pierwsze rozbijanie obozu, co bez wcześniejszej praktyki mogło być skomplikowane. Jednak nie. Okazało się, że rozkładanie namiotów i całego ekwipunku jest banalnie proste i dość szybkie. Podczas przygotowywania posiłku okazało się, że nasza kuchenka gazowa jest uszkodzona – reduktor był prawdopodobnie czymś zapchany, w związku z czym mieliśmy niewielki płomień, na którym nie dało się nic ugotować. Uruchomiliśmy składany grill, na którym przygotowaliśmy pyszne lokalne kiełbaski z dziczyzny. W międzyczasie użądliła mnie jakaś lokalna osa. Nic przyjemnego. Ból wprawdzie ustał po kilku godzinach, ale opuchlizna zeszła po 2 tygodniach, a po zmieniającej kolor ranie pozostała niewielka blizna.
W okolicy naszego noclegu fauna była rzecz jasna bogata. Pasły się guźce, młode i dorosłe, którym nie przeszkadzała obecność człowieka. Było to dość dziwne uczucie, ponieważ w Polsce jak widzę lochę z młodymi to po cichu się wycofuję. Wszędobylskie bezczelne pawiany, które kradły co popadnie, głównie śmieci i jedzenie. Ponoć nie gardzą też sprzętem fotograficznym. Tak mówił pan ochroniarz, którego całodziennym zajęciem było strzelanie z procy do tychże pawianów, w celu zachowania ładu i bezpieczeństwa turystów.
Po zachodzie słońca, w którym skały Waterberg nabrały krwistoczerwonego koloru zapadła noc. Ciemna noc. Namibia jest jednym z najmniej zanieczyszczonych światłem regionów świata, zatem możecie sobie wyobrazić jak wyglądało niebo w nocy. Bezchmurne i bez księżyca. Kosmos! Zrobiliśmy wiele niesamowitych zdjęć nocnego nieba. Astrofotografia była zdecydowanie jednym z główniejszych celów naszej wyprawy.
Pierwsza noc minęła spokojnie, nawet się wyspaliśmy pomimo wysokiej temperatury i dzikich zwierzęcych wrzasków nad ranem. Z nową energią, po sytym śniadaniu ruszyliśmy w dalszą drogę, na północ. Naszym celem był park Etosha. Po drodze jednak odwiedziliśmy meteoryt Hoba będący największym na świecie pozostającym w całości. Jego waga to 50 ton. Meteoryt swoją nazwę zawdzięcza nazwie farmy na której się znajduje – Hoba West. Przypadkiem odkrył go lokalny farmer podczas prac w polu. W roku 1920 ustalono, że jest to meteoryt.
Ten kawał kosmicznej skały, która wygląda jak odlana z jakiegoś metalu, nosi na sobie ślady różnych narzędzi, którymi niewątpliwie ktoś kiedyś chciał przyswoić sobie fragment tego cennego obiektu. Sądząc po tychże śladach, nie bardzo się to udało. Teraz meteoryt jest strzeżoną atrakcją turystyczną, za którą oczywiście pobierana jest opłata.
Kolejnym punktem podróży w drugim dniu naszych wojaży była miejscowość Tsunab, celem uzupełnienia zapasów spożywczych. Skończyło się to jednak jednym z ciekawszych, a zarazem mrożącym krew w żyłach zdarzeń podczas całego naszego pobytu w Namibii.
Otóż, jak tylko wyszliśmy za sklepu, obładowani siatkami z jedzeniem, które pakowaliśmy do samochodu, podszedł do mnie mężczyzna, na oko w moim wieku. Opowiedział krótką historię, o tym że zbierają pieniądze na lokalną ligę piłki nożnej i zapytał czy nie chciałbym wesprzeć ich ligii dowolną kwotą. Podsunął przy tym listę do wypełnienia i podpisania.
Lista ta nie była niczym dziwnym, ponieważ w Namibii na każdym kroku, w recepcji kempingu, czy przy atrakcjach turystycznych należało wpisać się na listę (adres, numery rejestracyjne samochodu, pochodzenie, daty, etc).
Pomyśleliśmy sobie, że 20 namibijskich dolarów im wystarczy, a naszego budżetu nie naruszy. No i pozbędziemy się natręta. Tak też zrobiliśmy, dopakowaliśmy samochód i już mieliśmy odjeżdżać, kiedy podjechał samochód, z którego wybiegli jacyś ludzie, zrobił się lekki chaos. Jakiś facet przedstawił się jako policjant, machnął odznaką i zapytał wskazując na naszego ligowego działacza, czy dawaliśmy mu jakieś pieniądze. Potwierdziliśmy. Stanowczym zdenerwowanym głosem poinformował nas, że to nielegalne, że nie możemy nikomu dawać pieniędzy i że musimy jechać na komisariat, a póki co mamy czekać na dalsze instrukcje i nie wychodzić z samochodu.
Z jednej strony lekki strach, ale z drugiej… Wizyta na komisariacie w Namibii? Może jakieś zdjęcia uda się zrobić? Taka szansa może się długo nie powtórzyć. Z ekscytacją połączoną ze strachem, naładowani adrenaliną czekaliśmy na dalsze polecenia policji.
Finalnie nie pojechaliśmy na komisariat, nasze zeznania spisano na miejscu, wraz z napisem na drzwiach samochodu: “Kluczka.pl Explore. Dream. Discover”. Została nam też wyjaśniona cała ta sytuacja. Otóż, lokalna grupa przestępcza okradała turystów w przebiegły sposób. Odwracając naszą uwagę historią o lidze, zakłócali sygnał z pilota do centralnego zamka naszego samochodu, powodując, że ten nie został zamknięty. Gdyby ta sytuacja miała miejsce przed naszymi zakupami i gdybyśmy byli nieroztropni i poszli wszyscy razem do sklepu, pozostawiając samochód bez opieki – czego nigdy nie robiliśmy i nie polecamy – być może bylibyśmy okradzeni już drugiego dnia.
Szybka i sprawna akcja policji, która wyglądała wręcz na wyreżyserowaną, spowodowała że poczuliśmy się nieco pewniej i dotarł do nas fakt, że Namibia jest jednym z bezpieczniejszych krajów Afryki. Naładowani adrenaliną ruszyliśmy dalej.
Bramy parku Etosha, minęliśmy wczesnym po południem. Park ten jest największym parkiem narodowym Namibii. Został ustanowiony jako rezerwat zwierzyny przez niemieckiego gubernatora Friedricha von Lindenquista w marcu 1907 roku. Dopiero w 1967 uzyskał status parku narodowego (nadanego przez parlament RPA).
Nazwa pochodzi z języka Ndonga i oznacza “Wielkie Białe Miejsce”. Główna część parku to wielka sucha słona równina (Etosha pan) z gdzieniegdzie występującymi jeziorkami, przy których gromadzą się zwierzęta. Dookoła tej słonej równiny rosną drzewa i krzewy dające schronienie zwierzętom. Do lat 50. ubiegłego wieku teren zamieszkiwali buszmeni, którzy później zostali “wyproszeni” przez lokalne władze, aby nie odstraszali turystów.
Ośrodek w którym nocowaliśmy, Namutoni, posiada bardzo rozbudowaną infrastrukturę turystyczną. Restauracje, sklepy z pamiątkami, kawiarnie, basen, lodge – takie małe domki turystyczne no i oczywiście kemping. Część z wymienionych atrakcji znajduje się w murach starego poniemieckiego fortu, który jako jedyny został zdobyty przez plemię Herrero w czasie ich powstania w 1904 roku przeciwko Niemcom. Niepopularny turystycznie termin w którym odwiedziliśmy park spowodował, że ośrodek wyglądał na opustoszały. Do tego stopnia, że menu w restauracji było mocno ograniczone – musieliśmy zaspokoić głód średniej jakości burgerem.
Po krótkim relaksie w basenie, poszliśmy zobaczyć największą atrakcję – podświetlony w nocy wodopój, przy którym można obserwować zwierzęta. Zadaszone ławki, które przypominały niewielkie trybuny, w sezonie zapewne wypełnione ludźmi tym razem świeciły pustkami. I dobrze. Czekaliśmy na zachód słońca niecierpliwie wypatrując jakichkolwiek zwierząt, które jak na złość nie chciały się pojawić. Przez kilka godzin przyszło jedynie kilka antylop. No tak, pora deszczowa, zatem takich wodopojów na terenie parku musiało być mnóstwo. Nie dziwię się, że zwierzęta wybierały te, przy których mogły się spokojnie napić wody bez wlepionych w nie ludzkich oczu. Słońce zaszło, zmrok zapadł, już mieliśmy iść zrezygnowani do samochodu, kiedy z mroku wyłonił się majestatycznym, powolnym krokiem nosorożec. Antylopy ustąpiły mu miejsca, i wcale im się nie dziwię! W międzyczasie z boku pojawiły się dwie hieny, które zapewne wypatrywały mniejszych lub słabszych osobników ze stada antylop. Po kilkunastu minutach podchodów dały sobie jednak spokój i po napojeniu się zniknęły w mroku, Podobnie nosorożec. Rozpłynął się tak samo szybko jak się pojawił. To chyba już był koniec tego przedstawienia. Poszliśmy spać.
Następnego dnia wyruszyliśmy zaraz po otwarciu bram ośrodka, o świcie. Mieliśmy do przejechania około stu kilometrów klucząc po parku i wypatrując zwierząt. Takie prawdziwe foto-safari. Cała południowa równina parku pocięta jest siecią dróg szutrowych prowadzących do innych wodopojów, punktów widokowych czy miejsc w których można spotkać dzikie zwierzęta. Chciałoby się spędzić tam przynajmniej kilka dni, my mieliśmy jedynie kilka godzin, a i tak udało nam się spotkać wiele gatunków zwierząt. Naszym celem była wielka piątka, czyli słoń, lew, bawół, lampart i nosorożec. Podczas naszego safari nie udało się spotkać jedynie tego ostatniego. Ale dzięki jego odwiedzinom z dnia poprzedniego uznaliśmy go za zaliczonego. Po drodze mijaliśmy wielokrotnie stada zebr, widzieliśmy pędzące strusie i wiele gatunków antylop. Najciekawsze dla mnie było spotkanie z przepięknym lampartem, który leżał tuż przy drodze którą jechaliśmy. Udało się zrobić kilka zdjęć zanim speszony schował się w buszu. Równie niesamowite było spotkanie ze słoniem, którego wypatrzyliśmy na horyzoncie. Ruszyliśmy w jego stronę, a on w naszą. Wielki słoń z pomarszczoną skórą zatrzymał się na środku drogi spoglądając na nas. Na szczęście nie stał tam zbyt długo, zszedł na pobocze i dał nam pokaz ochładzania się lub oczyszczania z pasożytów za pomocą suchej jak pieprz ziemi.
Kierując się na północny wschód w stronę Opuwo spotykaliśmy wielokrotnie żyrafy, kolejne antylopy, a nawet leniwego lwa, który odpoczywał w cieniu i poruszył się tylko dlatego, że słońce zaczęło grzać mu w pysk. Majestetyczny, leniwy samiec przyglądał się stadu ptaków pijących wodę z pobliskiego jeziorka. Nie bez żalu opuszczaliśmy tą nieprzyjazną człowiekowi równinę. Spotkanie takich zwierząt osobiście, na dziko, nijak się ma do oglądania ich w zoo. Tylko na tak rozległych otwartych terenach ich widok ma sens. Nasze głowy jednak były już zaprzątnięte kolejnym Namibijskim skarbem – ludem Himba.
Dzika Afryka
Po wielogodzinnym przemierzaniu bezdroży parku Etosha, setkach zdjęć afrykańskich zwierząt, powoli kierowaliśmy się w kierunku miejscowości Opuwo. Im dalej na północ tym bardziej zielone krajobrazy, a temperatura stawała się bardziej znośna.
Do celu dotarliśmy chwilę przed zachodem słońca, który mogliśmy podziwiać podczas kolacji w hotelowej restauracji, znajdującej się obok naszego kempingu. Po kilku dniach jedzenia w biegu fasoli z puszek z przyjemnością postanowiliśmy spróbować lokalnych specjałów. Były to głównie steki z dziczyzny oraz ryby sprowadzane ze wschodniego wybrzeża Namibii. Zmęczeni po wielu kilometrach drogi, z magicznym widokiem na skąpane w zachodzącym słońcu góry, posiłek skonsumowaliśmy błyskawicznie.
Sam ośrodek; w którym się zatrzymaliśmy położony jest na jednym z okolicznych wzgórz. Od strony północno-zachodniej rozpościerał się wspomniany wcześniej widok na góry, natomiast od południa widok na miasteczko Opuwo. Byliśmy i właściwie nadal jesteśmy nim oczarowani. Pomimo tego, że na pierwszy rzut oka nie ma w nim nic atrakcyjnego, jakieś baraki, mniej lub bardziej obskurne budynki, raczej biednie, to fascynująca jest porażająca autentyczność tego miejsca. Po kilku dniach w Afryce, po raz pierwszy trafiliśmy do prawdziwego afrykańskiego miasteczka. Poprzednie miejsca, w których byliśmy były aż nadto kojarzące się z Europą, od której przecież uciekliśmy. Nie zrozumcie mnie źle, nie stawiam na równi “afrykańskości” z obskurnością, nie w tym rzecz. Chodzi o to, że nie widać było w tym wszystkim ręki białego człowieka, no może z wyjątkiem stacji benzynowej. Nawet tragiczna historia tego kraju nie odcisnęła swego piętna tak jak w centralnej części. Nawet byłe baraki wojsk RPA, zamienione aktualnie na budynki użyteczności publicznej, nie zakłócają tego porządku. Autentyczność.
Opuwo jest fascynujące również ze względów kulturowych. Można tu spotkać miks kultur: Himba, Demba i Herero. Każda inna, choć mająca wspólne korzenie w nie tak odległej przeszłości, bo sięgającej zaledwie 50-150 lat wstecz. Wzdłuż głównej ulicy, pod podcieniami sklepików, członkowie różnych plemion sprzedawali swoje dobra. Głównie zioła, lokalne owoce oraz ochrę, z której kobiety Himba preparowały swego rodzaju kosmetyki. W sklepach oprócz stosów skrzynek z piwem, na półkach dominował olej, mąka i nieskończone ilości batonów glukozowych. Niestety, lokalne plemiona po zetknięciu się z alkoholem i słodyczami pokochały obydwa. Wszędzie na swojej drodze widzieliśmy pobłyskujące w słońcu potłuczone szkło. Z opowiadań przewodnika dowiedzieliśmy się, że dużym problemem jest m.in. próchnica. Bez dostępu do publicznej służby zdrowia, to oczywiste. Na stacji benzynowej byliśmy zaczepiani przez kobiety Demba, które przybyły w te okolice z Angoli. Koniecznie chciały abyśmy kupili od nich rzekome rękodzieła. Między półnagimi Himba i Demba wyróżniały się kobiety Herero, ubrane w stroje zaczerpnięte z kolonialnych czasów. W obszernych sukniach, wyglądały jak owinięte w ogromne ilości materiału, z nakryciem głowy kojarzącym się z krowimi rogami. Nie pasowały zbytnio do tego suchego i upalnego klimatu.
W całym miasteczku znajdowało się kilka barów, czyli baraków z koślawo namalowanym logo Manchester United. Były również restauracje typu Fast Food. W jednej oprócz stolika, kilku krzeseł, małej lady przy której stało kilka osób nie było nic. Dosłownie nic. Nawet jedzenia. W drugim mieliśmy trochę więcej szczęścia. Tuż po wejściu natknęliśmy się na zapach smażonego oleju, więc była szansa na konsumpcję. Do wyboru mieliśmy smażonego kurczaka z frytkami, smażonego kurczaka solo oraz frytki solo. Zaznajomieni wizualnie z kurczakiem postanowiliśmy zachować minimum bezpieczeństwa i wzięliśmy po porcji frytek. Takie trochę polskie frytki belgijskie – grubo krojone ziemniaki. I jakieś takie kwaśne były, ale dość smaczne i nic nam później nie dolegało.
Opuwo zamieszkuje aktualnie ok 7000 mieszkańców. W języku Herero nazwa ta oznacza koniec. Różnie można to interpretować. Dla nas faktycznie był to koniec, bo dalej na północ nie było już nic, tylko gdzieniegdzie chatki buszmenów i szutrowe drogi. Opuwo to także nieoficjalna stolica ludu Himba.
Himba to lud koczowniczy, który do tej pory żyje tak, jak żył przez setki lat. Oprócz drobnych detali, zdają się funkcjonować jakby w równoległej rzeczywistości. Nasza cywilizacja, której macki doszły już prawie wszędzie, najwyraźniej jest dla Himba nieatrakcyjna lub też ich kulturowe wartości są silniejsze.
Życie i kultura Himba jest tak fascynujące, że napisaliśmy osobny artykuł, który wkrótce się pojawi na naszym blogu.
Na drogach prowadzących do miasteczka spotykaliśmy Himba idących pieszo nawet po kilkadziesiąt kilometrów, aby zaopatrzyć się w mąkę, cukier czy wazelinę, którą zastępują łój do produkcji swoich kosmetyków. Dookoła miasteczka znajduje się wiele ich wiosek, jednak są one zbudowane dla turystów. Jedna chata w której siedzi kobieta i handluje rękodziełem z Chin. Aby trafić do prawdziwej wioski, trzeba udać się na poszukiwania w głąb buszu, licząc na łut szczęścia, bo wcale nie jest powiedziane, że uda nam się taką wioskę odnaleźć. Zwłaszcza, że nawet dla dobrego samochodu terenowego, okolice są trudne do jazdy. Górzyste tereny, wyschnięte lub nie koryta rzek nie ułatwiają zadania. Najlepszym rozwiązaniem jest wynajęcie przewodnika.
Ośrodek, w którym się zatrzymaliśmy miał w swojej ofercie wycieczki do wioski Himba. Do samego końca nie wiedzieliśmy jak to będzie w praktyce wyglądało, czy będzie to prawdziwa wioska czy też kolejny “produkt” dla turystów. Po 40 minutach dotarliśmy na miejsce – była to jak najbardziej autentyczna wioska. Haczyk polegał na tym, że w zamian za worek ryżu i cukru Himba byli bardziej “aktywni”, pokazywali swoje codzienne zajęcia, gotowanie, higiena, takie trochę show, ale bez przesady. Wręczyliśmy wodzowi wioski książeczkę ze zdjęciami Krakowa. Był zachwycony i powiedział, że jak tylko jego syn za parę miesięcy wróci ze szkoły, to mu przeczyta (po angielsku), bo wódz nie mógł się nadziwić, że najbardziej wzniosłe budowle są związane z religią. Na koniec zostaliśmy zaproszeni do zapoznania się z ofertą handlową bardziej autentycznych rękodzieł niż tych ze stacji benzynowej od Demba. Bransoletki z brązu, wisiorki, miseczki, otwieracze do butelek z kła guźca, drewniane ptaszki, co tylko dusza zapragnie.
Pomimo zapewnień ze strony przewodnika, żebyśmy się czuli swobodnie, że możemy bez skrępowania robić zdjęcia, filmować i że wszystko jest dogadane, Himba o tym wiedzą i wszystko jest super, ciężko było nam się rozluźnić. Wkraczamy w ich prywatną przestrzeń, oglądamy trochę jak zwierzęta w zoo… Spotkanie z tak odmienną kulturą było naprawdę fascynujące, ale z drugiej strony zażenowanie nami samymi, które czułem spowodowały, że nie chciałbym powtórzyć takiej wizyty. Przy następnej okazji do poznawania innych kultur, będę chciał to zrobić w nieco inny sposób. Trochę mnie pocieszył Kacper, uświadamiając nas, że Japończycy, którzy są zafascynowani kulturą europejską również płacą za to, że np. spędzą dzień w czyimś domu przyglądając się codziennemu życiu.
Po wizycie w wiosce Himba i zwiedzaniu Opuwo ruszyliśmy na północ, gdzie naszym kolejnym celem były wodospady Epupa. Tuż za wodospadami Wiktorii, są to najbardziej malownicze formacje tego typu w tej części Afryki. Nasz kemping mieścił się nad rzeką Kuene, która kilkadziesiąt metrów dalej opadała 60 metrów z hukiem, po kaskadowych urwiskach, tworząc orzeźwiającą bryzę. W cieniu palmowego lasu szybko rozbiliśmy nasz obóz i korzystając z dnia poszliśmy w dół wodospadów na plażę, na której krokodyl zjadł amerykańskiego turystę w sylwestra zeszłego roku. Krokodyla nie widzieliśmy, natomiast jego ślady owszem.
Po 3 godzinach biegania po skałach wróciliśmy do obozu, gdzie spotkaliśmy Owena. Owen jest Himba i jak każdy Himba nie miał dwóch dolnych zębów – jedynek. Taka tradycja – nie umiał nam tego racjonalnie wyjaśnić, ale chyba chodzi o kwestie ortodontyczne. Owen jest handlowcem. Handluje paliwem. Nie płaci podatków, nie wie co to akcyza, a pieniądze trzyma zakopane w ziemi. Wie czym są banki oraz rząd ale im nie ufa. Owen jest też przewodnikiem, w zamian za paręset dolarów namibijskich i koszulkę Kacpra, wziął nas na wycieczkę w poszukiwaniu krokodyli. Tych nie zobaczyliśmy, ale za to pokazał nam kilka rzadkich okazów ptaków. Tak, Owen jest również amatorem podglądania ptaków. Na swej drodze spotkaliśmy też starego, groźnie wyglądającego Himba, który szukał swego osła. Po drodze Owen opowiadał nam historię swojego ludu przeplatającą się z historią Namibii. Jest bardzo w porządku człowiekiem. Polecamy jego usługi jako przewodnika. Z paliwem nie wiem, bo nie testowaliśmy.
Żegnając się z Owenem w głowach mieliśmy już kolejne atrakcje. Przed nami znów kawał drogi do przejechania, a naszym celem był kemping nieopodal Twyfelfontain, gdzie znajdują się najstarsze rysunki skalne. Droga była przepiękna! Pomarańczowy szuter prowadził nas przez soczysto zielone góry, między którymi w oddali padał ulewny deszcz. Opady te spowodowały, że drogę co chwilę przecinały cieki wodne, a niegdyś wyschnięte koryta rzeki stawały się rwącymi potokami, przez które oczywiście musieliśmy przejechać. Nie ukrywam, z duszą na ramieniu. Po jakimś czasie góry się skończyły, ukazując przed nami rozległą przestrzeń z formami skalnymi przypominającymi Wielki Kanion w USA. Pomału zbliżał się koniec dnia, a do naszego miejsca noclegowego było wciąż daleko. Zbyt daleko. Ulewne deszcze w górach nas spowolniły. Wiedząc, że nie możemy podróżować po zmroku zaczęliśmy się rozglądać za odpowiednim miejscem na nocleg. Na tym pustkowiu zasadaniczo każde miejsce było złe, zatem nie miało to wielkiego znaczenia gdzie się zatrzymamy. Postanowiliśmy jechać dopóki jest jasno, jednak za kolejnym wzgórzem, kilkanaście kilometrów od Palmwag zobaczyliśmy drogowskaz, za którym pojechaliśmy do napotkanego kempingu. Na miejscu bezskutecznie próbowaliśmy się połączyć z Internetem, zrobiliśmy parę timelapsów i zaraz rano ruszyliśmy dalej.
Koło południa dotarliśmy do rysunków w Twyfelfontain, których wiek określa się na ok. 6000 lat, w 2007 roku zostały wpisane na listę UNESCO, a od połowy ubiegłego wieku są dziedzictwem narodowym Namibii. Rysunki te przedstawiają głównie zwierzęta. Młodzi chłopcy, którzy jeszcze nie mogli polować ze starszymi, uczyli się w ten sposób jak dane zwierze wygląda oraz jakie zostawia ślady. Na skałach znajduje się również postać lwa z długim ogonem zakończonym dłonią (lion-man). Symbolizuje on przekształcanie się człowieka w zwierzę, podczas obrzędów szamańskich, Miało to dać mężczyznom siłę i zwinność lwa podczas polowania. Rysunki spełniały również funkcje mapy okolicy, na której zaznaczane były miejsca gdzie występują wodopoje przy których gromadzą się zwierzęta – łatwiej je wtedy upolować. Oznaczenia te rozróżniały wodopoje stałe i okresowe, w których woda występuje w porze deszczowej. Co ciekawe, identyczne znaki spotkać można w Australii oraz Ameryce południowej. 6000 lat temu kontynenty nie były już połączone, a komunikacja między nimi nie była możliwa. Skąd więc to podobieństwo? Na to pytanie nie znała również odpowiedzi nasza przewodniczka – kolejna sympatyczna postać spotkana na naszej drodze. Opowiadała natomiast o klikach w języku Damara i była wstrząśnięta faktem, że w Polsce nie ma żyraf, ani lwów.
Kolejną atrakcją był skamieniały las, a właściwie kilka leżących pni drzewa spokrewnionego z pinią czyli taką sosną. Drzewa te przypłynęły z centralnej Afryki przy okazji powodzi z końca epoki lodowcowej, ok 280 mln. lat temu. Zostały przykryte warstwą piasku i błota, gdzie w warunkach beztlenowych zamieniły się w skałę. Inną atrakcją regionu były Organ Pipes. Formacje skalne, które erodowały w taki sposób, że wyglądają jak kilkumetrowe kościelne organy, a raczej ich piszczałki. Właściwie nic ciekawego. Ruszyliśmy dalej.
Zielone góry Opuwo były już mglistym wspomnieniem. Aktualny krajobraz kamienno-pustynny nie zachęcał do zakładania ludzkich osiedli – to niewątpliwie znak, że Wybrzeże Szkieletów jest blisko. Tuż przed nim mieliśmy zaplanowany nocleg w tajemniczym miejscu do którego można dojechać tylko i wyłącznie samochodem 4×4. A gdy w Namibii jest informacja “4×4 ONLY” znaczy to, że musisz mieć naprawdę terenowy wóz i umiejętność korzystania z niego. My mieliśmy. Jechaliśmy drogą w kierunku skalistych gór, które w popołudniowym świetle połyskiwały swoim brunatnym kolorem. Im bardziej w głąb gór, tym krajobraz stawał się iście księżycowy. Zadnej roślinności, jedynie gdzieniegdzie prehistoryczne welwicze, mające po kilkanaście setek lat. Ostatnie kilka kilometrów, które pokonaliśmy w prawie godzinę to był prawdziwy off-road po skałach, które przez znaczną część wcale nie przypominały drogi. Dreszczyku emocji dodawał fakt, że było już po zachodzie słońca, więc czas nam się nieubłaganie kończył. Gdy dotarliśmy do bram obozu, strażnik wyraźnie zaskoczony naszym przybyciem, zapytał wątpliwie czy chcemy tu nocować. Pytanie dość dziwne, bo totalnie nie mieliśmy innej możliwości. Pokazał nam miejsce gdzie mieliśmy rozbić obóz oraz gdzie są prysznice i toalety. Poinformował nas, żebyśmy po zmroku z nich nie korzystali, ze względu na obecność lwów oraz słoni. Dobranoc.
Dochód z kempingu, który prowadzony jest przez brytyjską fundację, przeznaczony jest na ratowanie ginących nosorożców. Tym chętniej z niego korzystaliśmy. Jego standard i organizacja były dla nas niczym spełnienie marzeń. Nareszcie prawdziwy afrykański biwak. Toaleta, to słomiana budka z dziurą w ziemi, prysznic to parę rurek poprowadonych po drzewie z których ciepła woda leciała tylko i wyłącznie jak ktoś rozpalił ogień pod prowizorycznym boilerem z beczki po oleju, a o prądzie człowieku zapomnij. Poszczególne miejsca kempingowe znajdowały się pod drzewami akacjowymi, otoczone płotkiem z patyków. Takich boksów było kilka, a my byliśmy jedynymi gośćmi w tym fantastycznym miejscu. W różnych miejscach straszyły rzeźby zwierząt wykonane ze starych metalowych zardzewiałych części maszyn, silników czy innych postindustrialnych surowców. Spaliśmy między nosorożcem z wału korbowego, a lampartem z płaskowników i puszek po konserwach.
Kiedy rozbijaliśmy namioty zapadał zmierzch. Kolację jedliśmy już w ciemnościach. Byliśmy, praktycznie jak co dzień, zmęczeni wielogodzinną jazdą samochodem, jednak słowa strażnika o lwach i słoniach nie dawały nam spokoju. Bardzo chcieliśmy zobaczyć jedno i drugie. Jak wszędzie podczas naszej podróży, słychać było z okolicznych gęstwin różne dźwięki – nocne zwierzęta budziły się do życia. I tutaj nas nie zawiodły, choć ich inność wzbudzała pewien niepokój. Słychać było szelest liści, trzask gałązek w oddali, lecz wszystko nieme. Bez kwików, wrzasków, pomrukiwań. Trzaski były coraz bliżej. Gałązki, a raczej gałęzie łamane były coraz częściej. Każdy z nas porzucił swoje obowiązki i stojąc przy płotku świecąc po krzakach halogenem colemana wypatrywaliśmy jakiegokolwiek ruchu. Lecz nic nie było widać. Nieco z innej strony niewielkie drzewo złamało się z trzaskiem i hukiem – byliśmy już pewni, że to słoń. Nagle przy sąsiednim boksie, zauważyliśmy dwa niewielkie osobniki! Kilka minut poźniej całe stado weszło do boksu, zapewne żeby zasmakować tamtejszej akacji. Słonie spoglądały w naszą stronę, więc postanowiliśmy ich nie stresować Wyłączyliśmy światło. Słonie ruszyły w naszą stronę. Oglądałem wystarczająco dużo programów przyrodnicznych, aby wiedzieć że słonie nie rzucą się na nas i nas nie zjedzą, ale widok stada kilkunastu słoni idącego w naszym kierunku skutecznie podważył wszystkie telewizyjne autorytety nie wyłączając Davida Attenborough. Ukryliśmy się czym prędzej w namiotach, uważnie nasłuchując. Słychać było ich przemarsz kilka metrów od naszego auta, słychać łopotanie uszami, przeszywające ryki, których echo długo snuło się między otaczającymi nas górami. Po kilkunastu minutach wszystko się uspokoiło, choć przez całą noc słychać było ich odgłosy daleko w górach. Rano okazało się, że mieliśmy szczęście, że je zobaczyliśmy. Mimo, iż kemping leży tuż przy ich odwiecznym szlaku, który przemierzają w górę wyschniętej rzeki w poszukiwaniu wody, nie często można je spotkać.
To było niesamowite przeżycie. Zwieńczenie ostatnich kilku dni, podczas których przemierzaliśmy odludne i dzikie rejony północnej Namibii. Choć kraj ten jest bardzo rzadko zaludniony i jest wiele terenów nie zamieszkałych przez ludzi, to widać, że jest to kraj nastawiony na turystów. Rozwinięta infrastruktura, wiele udogodnień z których sami korzystaliśmy, powodują, że Namibia to kraj praktycznie dla Wszystkich. Czasami jednak brakowało tej dzikości. Ten ostatni kemping dał nam nadzieję na to, że można jeszcze zasmakować tej prawdziwiej dzikiej Afryki. I to już wkrótce!
Wybrzeżem na południe
Jak tylko udało nam się wydostać z księżycowych gór, wśród których nocowaliśmy ubiegłej nocy, teren szybko stał się płaski. Szaro-biały piach, kamienie i pojedyncze rośliny to kompletny opis okolicy, przez którą przemierzaliśmy. Jechaliśmy prosto na zachód wypatrując na horyzoncie spienionych fal Atlantyku. Coraz bardziej niecierpliwi ujrzenia słynnego Wybrzeża Szkieletów.
Nazwa Skeleton Coast została pierwszy raz użyta w 1944 roku przez brytyjskiego dziennikarza opisującego katastrofę samolotu lecącego z Kapsztadu do Londynu, natomiast pierwsze wzmianki pochodzą z opisów portugalskich żeglarzy z XV wieku. Nic dziwnego, z ich perspektywy nie wyglądało to jak idealne miejsce do osiedlenia się. Po horyzont pustynia, niesamowicie suche – pomimo bliskości oceanu – i nieprzyjazne człowiekowi miejsce. Nawet lokalna ludność omija te rejony mówiąc o nich “Miejsce Które Bóg Stworzył W Złości”.
Gdy wysiedliśmy z samochodu na plaży przywitała nas niska jak na dotychczasowe doświadczenia temperatura, jednak od razu poszliśmy zamoczyć stopy w lodowatej wodzie Atlantyku. Miękki piasek, szum spienionych fal i bezkresny horyzont chwytały za serce. W morzu zawsze jest coś pociągającego. Wracając do samochodu, który stał nieco wyżej niż poziom wody, patrzyliśmy w milczeniu w głąb lądu wyobrażając sobie co myśleli pierwsi żeglarze, którzy zawitali w te rejony. W tej przestrzeni było coś porażającego. Gdybyśmy nie wiedzieli co znajduje się kilkaset kilometrów dalej, bylibyśmy pewnie przekonani, podobnie jak pierwsi odkrywcy, że dalej, aż do końca świata nie znajduje się nic. Jedyne czego można oczekiwać od tych rejonów to śmierć. Wcale im się nie dziwię, że nazwali ten obszar “As Areias do Inferno” czyli Piekielne Piaski.
Praktycznie całe wybrzeże objęte jest ochroną i podzielone na dwa parki narodowe: Skeleton Coast i Dorob. Skeleton w większości jest niedostępna dla turystów, można zwiedzać lecąc wynajętym samolotem lub jechać jedynie przez południową jego część, co też zrobiliśmy. Jadąc cały czas na południe mając po lewej stronie kamienistą pustynię, a po prawej ocean Atlantycki, co jakiś czas zjeżdżaliśmy na plażę oglądać wraki statków, które zostały zepchnięte na mieliznę przez nieprzyjazne prądy morskie. Zatrzymaliśmy się też na Cape Cross, gdzie mieszka wielotysięczna kolonia fok Uchatek, które tu się rodzą, żyją i umierają. Niesamowity smród rozkładających się zwłok oraz foczych odchodów nie zachęca do spaceru specjalnym pomostem zbudowanym nad siedliskiem tych zabawnych zwierząt. Szybko opuściliśmy to miejsce, czego nie można było powiedzieć o zapachu, który pozostał z nami na najbliższe kilkanaście godzin.
Na południu park Skeleton Coast graniczy z parkiem Dorob, który prowadzi aż do miejscowości Swakopmund, w której zamierzaliśmy nocować i uczestniczyć w obchodach Święta Niepodległości, które było tego właśnie dnia.
Swakopmund to miasteczko z kolonialną zabudową, założone w 1892 roku przez Curta von Francois jako główny port niemieckiej kolonii. Aktualnie mieszka tam ok. 45 000 ludzi, głównie potomków kolonistów oraz namibijczycy. Ze względu na bliskość z pustynią Namib jest to najczęściej wybierana destynacja wycieczek i wakacji w Namibii. Nie muszę chyba wspominać, że z powyższych powodów miasto to ma nie wiele wspólnego z Afryką jakiej pragnęliśmy.
Zaraz po ulokowaniu się na kempingu tuż nad oceanem udaliśmy się do pobliskiej knajpki, która wypełniona była po brzegi białymi mieszkańcami i turystami. Po języku jakiego używali łatwo można było odgadnąć ich pochodzenie. RPA lub Niemcy. Między stolikami z białymi turystami, skrzętnie przemykały czarnoskóre kelnerki, nosząc drinki przygotowywane przez czarnoskórych barmanów. Nie czuliśmy się dobrze w tym miejscu. Po naszych ostatnich przygodach w dzikiej Namibii miasteczko zdominowane przez białych rozwydrzonych turystów było nam totalnie obce.
Uciekliśmy stamtąd szybko. Postanowiliśmy pospacerować po miasteczku. Ku naszemu zaskoczeniu nie było ani śladu celebracji tego jakże ważnego dnia dla Namibii. Wyglądało na to, że mieszkańcy Swakopmund nie cieszą się z niepodległości, a może nie uważają się za Namibijczyków? Studiując ten kraj wraz jego historią czuliśmy się z nim związani, bardzo mu kibicowaliśmy. Postanowiliśmy sami świętować ten dzień. Bezskutecznie szukając alkoholu, którego sprzedaż z okazji święta została w sklepach zakazana trafiliśmy do małego lokalnego baru. Tam bawili się i świętowali “prawdziwi” mieszkańcy, prawdziwi namibijczycy. Dołączyliśmy się do zabawy, po czym obudził nas rano lekki kac. Po szybkim śniadaniu i zakupach opuściliśmy ten niemiecki land.
Po drodze odwiedziliśmy na obrzeżach miasta cmentarz, na którym spoczywają szczątki ludu Herero zamordowanych w okolicznych niemieckich obozach koncentracyjnych. Nie był to jednak taki cmentarz jaki można sobie wyobrazić. Gdzieniegdzie ledwo zachowane prowizoryczne drewniane krzyże i mogiły usypane z piasku nie pozwalają zapomnieć gdzie się znajdujesz. Jeszcze do niedawna teren ten nie był ogrodzony, a biali z eleganckich domów sąsiadujących z cmentarzem wychodzili na spacer ze swoimi psami. Te w przerwach między załatwianiem się wygrzebywały dla zabawy płytko zakopane ludzkie szczątki. Ruszyliśmy dalej do parku Namib Naukluft
Park ten jest połączeniem parku Naukluft i znajdującego się na południu parku Namib wraz z jego słynną pustynią. Naukluft to kamienista pustynia z ograniczoną roślinnością do kilkunastu gatunków traw, kilku krzewów i paru drzew. Czasem spotkaliśmy jakąś antylopę, strusie i lokalny gatunek zebry górskiej, dzięki której ten rejon został objęty ochroną przyrody. Zebra ta występowała wówczas w górach Naukluft, które zajmują część terytorium parku. W naszym pierwotnym planie był terkking w tychże górach, ale wysoka temperatura uniemożliwiała tego typu eskapady.
Nocowaliśmy w samym środku tego pustynnego parku, tuż u stóp góry, wzgórza. W Europie takie formy skalne należą do rzadkości. Była to wielka pojedyncza skała, o łagodnych gładkich zboczach, nie porośnięta niczym, taka kopa. Po 20 minutach leżeliśmy na szczycie oglądając gigantyczną przestrzeń parku z górami Naukluft w tle. Z góry widać też było, że dookoła u podnóża góry znajdowały się miejsca kempingowe. Po raz kolejny byliśmy sami. Określenie “miejsce kempingowe” zdaje się być słuszne w tym przypadku, bo infrastruktura ograniczała się jedynie do miejsca na grilla, betonowego stolika i kosza na śmieci. Witaj znów dzika Afryko! Tego właśnie chcieliśmy! Cisza, spokój, żadnych ludzi dookoła, żadnych świateł. Nocne niebo z Drogą Mleczną, które mieliśmy zaszczyt oglądać w tej części Namibii zapamiętam do końca życia. Nasza galaktyka widziana w pełnej krasie, od horyzontu po horyzont. Coś fenomenalnego.
Kolejna niedospana noc. Zbyt piękne niebo w nocy, aby go nie oglądać i fotografować. Zbyt wiele do zobaczenia w dzień, aby go marnować na sen. Ponownie ruszyliśmy o świcie zwiedzając ten kosmiczny park, kierując się do Walvis Bay na zwiedzanie i uzupełnienie paliwa.
To 65 tysięczne miasteczko niewiele ma do zaoferowania turystom. Jest to typowa portowa miejscowość, która jest ważnym punktem na mapie żeglugi atlantyckiej. Stąd mieliśmy wypłynąć Polonusem w nasz rejs do Brazylii. To co wyjątkowego w tym mieście to fakt, iż podczas gdy Namibię kolonizowali Niemcy, zatoka wielorybów, bo tak tłumaczy się Walvis Bay pozostawała pod koroną brytyjską. Kolejnym ewenementem jest fakt, iż mimo uzyskania niepodległości przez Namibię w 1990 roku, RPA oddała Walvis Bay namibijczykom dopiero 4 lata później.
Po uzupełnieniu zapasów i fantastycznej rybie w portowej restauracji wróciliśmy do parku Naukluft. Pozostała nam do zwiedzania południowa część, wraz z kanionem Kuiseb, w okolicy którego mieliśmy nocować. Przemierzając kolejne kilometry po kamienistych drogach, przez które solidne terenowe opony kończyły swoją żywotność po 3000 kilometrów, dotarliśmy pod wieczór nad kanion. Nie przypominał on niczego co do tej pory widzieliśmy. Sposób, w jaki nastąpiła erozja skał, na pewno ma swoje uzasadnienie, jednak bez tej wiedzy wzbudzało to nie lada zdziwienie, a przede wszystkim podziw dla sił natury. Cały kanion składał się jakby z pagórkowatych form skalnych, których zbocza łagodnie opadały do dna. Nie sposób było w nim znaleźć ostrych, kanciastych krawędzi. Wszystko było łagodne i wręcz miękkie w odbiorze. Z tym zachwytem zastała nas noc. Tym razem oprócz zadaszonego stolika i ławek nie było nawet miejsca na grilla. Były za to pozostałości, a raczej ślad po spalonym samochodzie. W nocy gwiazdy ponownie rozbłysły w towarzystwie zachodzącego księżyca, znów dając nam możliwość podziwiania i zrobienia zdjęć.
Kolejny dzień minął na opuszczaniu parku Naukluft, w którym nigdy nie chciałbym się zgubić zepsutym samochodem bez wody. Nie każdego pociągają księżycowe krajobrazy, ale każdy potrafiłby docenić piękno i siłę twórczą natury, dzięki której istnieją tak fascynujące formacje skalne i tak niewymagająca flora i fauna. Rozmyślając o tych terenach nie wiedziałem jeszcze co nas czeka. Nie miałem świadomości, że miejsce do którego zmierzamy, którego pomarańczowe wydmy pojawiały się tu i ówdzie na horyzoncie to dopiero habitat w którym nic nie ma prawa żyć i w którym jeszcze bardziej nie chciałbym zabłądzić. Wkraczaliśmy do pustyni Namib.
Namib – najstarsza pustynia świata
Uwalniając się od kamienistej pustyni parku Naukluft, jadąc na południe wzdłuż gór Naukluft odbijamy w końcu w prawo aby oczom naszym pojawił się pomarańczowy horyzont wydm pustyni Namib. Miejscowość, do której zmierzaliśmy, Sessriem okazała się być gigantycznym, jak na to co do tej pory widzieliśmy, ośrodkiem kempingowym. Dwie stacje benzynowe, specjalne wiaty dla oczekujących na wolne miejsce, masa terenowych autobusów, busów i samochodów takich jak nasze. Basen, kilka sanitariatów, restauracja, sklep i bar. Wszystko czego potrzeba zachodnim turystom. Strach pomyśleć co się tam dzieje w pełni sezonu turystycznego!
Ogromna popularność tego miejsca spowodowana jest wyjątkowym charakterem pustyni Namib. Ogromne wydmy sięgające nawet 300 metrów, których pomarańczowy kolor nadaje niepowtarzalnego uroku, są dziedzictwem Narodowym UNESCO. Ich dostępność spowodowana ukształtowaniem terenu pozwala znaleźć się praktycznie w samym środku pustyni, bez wychodzenia z klimatyzowanego samochodu.
Środek ten nazywa się Sossusvlei, co oznacza w miksie języków afrikaans i nama bagnisty ślepy zaułek. W rzeczywistości jest to niewielka równina otoczona wydmami.Tworzy ona dorzecze rzeki Tsauchab, która pojawia się raz na kilka lub kilkanaście lat, gdyż średnie opady dla tych okolic to jedynie kilkanaście milimetrów na metr kwadratowy . Jedyne co powala przeżyć tym gatunkom zwierząt i roślin, które postanowiły tutaj zamieszkać, to zimny atlantycki prąd Benguelski, który ochładza powietrze, w związku z czym tworzą się nad pustynią mgły. To niesamowity widok. I on między innymi przyciąga tysiące turystów rocznie.
W to właśnie miejsce uciekliśmy od kempingowego zgiełku. Po drodze mijaliśmy wiele samochodów i autobusów jadących w przeciwną stronę, a żadnego w naszym kierunku. Zauważyliśmy to i zrozumieliśmy, gdy zakopaliśmy się w piasku i wysiedliśmy z samochodu. Było samo południe. Temperatura powietrza zapierała dech w piersi i paliła płuca, gorący piasek czuć było przez podeszwę butów. Piasek nagrzewa się tu do 80 stopni celsjusza. Nie bez większych problemów wyjechaliśmy z piaskowej zaspy. Obładowana Toyota Hilux na wąskich terenowch oponach nie radziła sobie tak dobrze w piasku, jak na szutrowch czy błotnistych drogach.
Po kilkunastu kilometrach byliśmy na miejscu, w sercu pustyni Namib. Ten wszechobecny pomarańcz robił niesamowite wrażenie. Wybraliśmy najwyższą wydmę w okolicy, postanawiając na nią wejść. Szybko okazało się, że nie jest to aż tak proste. Trudne też nie, ale wymagało na początku siły, którą po czasie zastąpiliśmy odpowiednią techniką. Drobny, sypki piasek osypywał się za każdym razem gdy stawialiśmy kolejne kroki, pnąc się w górę wydmy. Nie było mowy o wchodzeniu prostopadle do wydmy. Jedyna droga prowadziła przez grań. Była dłuższa, ale jedyna możliwa. Zmęczeni, ale szczęśliwi. Te słowa chyba wielokrotnie padały w wielu różnych życiowych sytuacjach. Padły i tym razem. Wchodząc na wydmę z tęsknotą wspominałem płaskie, kamieniste, ale przede wszystkim twarde podłoże równin parku Naukluft. Tutaj dopiero nie chciałbym błądzić.
Widok na setki wydm, ciągnących się po horyzont był fenomenalny. Widok, którego nigdy przedtem, nawet w podobnej formie nie doświadczyliśmy. Z drugiej strony widać było białe płaskie, spękane od słońca dno jeziora, które chyba nigdy nie wypełnia się wodą. Nie które drzewa od wieków są tylko spalonymi przez słońce kikutami. Niektóre jeszcze żyją, dając cień lokalnej odmianie oryxa, który jako nieliczne zwierzę tych rozmiarów jest w stanie przeżyć w tych warunkach.
Z wydmy zbiegliśmy zgrabnie skacząc kilkumetrowymi susami niczym pozbawieni grawitacji, lądując w miękkim piasku. Ze względu na nie najlepszą porę dnia do zwiedzania pustyni, wróciliśmy do samochodu i korzystając z cienia jakie dawało drzewo zabraliśmy się za przygotowanie posiłku. Nie wiedzieć czemu wybór padł na frytki. Jakby nam mało było smażenia się.
Po południu, w drodze powrotnej do kempingu odwiedziliśmy okoliczny kanion, który był na tyle głęboki i wąski, że w środku panował przyjemny chłód, który był zbawieniem po wielu godzinach pobytu na środku pustyni.
Spać poszliśmy jak zwykle późno, a wstaliśmy oczywiście wcześnie. Tym razem powód był konkretny – wschód słońca na Dune 45. Nie tylko my wpadliśmy na ten genialny pomysł, ale jako nieliczni zorganizowaliśmy się w kilkanaście minut i już byliśmy w drodze na pustynię. Jechaliśmy jeszcze w nocy, wbrew zaleceniom wypożyczalni, z której mieliśmy samochód, ale myślę, że w tych okolicznościach ujdzie nam to na sucho. Tuż przed wydmą poznaliśmy, że jesteśmy nie miejscu po reflektorach samochodów parkujących u podnóża, oraz po białych punkcikach światła, wspinających się po krawędzi wydmy ludzi. Nie byliśmy pierwsi. Taki wstyd.
Trudno. Czołówki na głowy, aparaty w łapy i puch na plecy. Tak właśnie. Temperatura powietrza wynosiła kilkanaście stopni, więc w samej koszulce nikt nie odważył się wyjść. I słusznie, bo gołe nogi wystarczająco odczuwały ten chłód. Dołączyliśmy do kolejki ludzi wchodzących na górę, co jakiś czas wyprzedzając co wolniejszych. Zimne powietrze powodowało lekki ból gardła, a mięśnie stopy i stawu skokowego dawały się we znaki walcząc o stabilizację ciała na grząskim piasku. Po kilkudziesięciominutowej wspinaczce byliśmy na szczycie.
Na wschodzie niebo zaczęło nabierać lekko błękitnej barwy, kontury wydm zaczęły być coraz bardziej wyraźne, lecz w dalszym ciągu te piaszczyste góry były poszarzałe, wygaszone, jakby pozbawione energii. Słońce w swoim dobowym cyklu zaczęło leniwie wychodzić zza horyzontu. Pierwsze szczyty najwyższych wydm zapaliły się płomiennym pomarańczem. Wyraźna na wydmach linia dnia i nocy obniżała się równomiernie rozpalając kolejne mniejsze wydmy i nowe fragmenty tych większych. Ledwo słońce wyszło w połowie, a już ciepłe ubranie zaczęło doskwierać. Tymczasem spektakl trwał nadal. Jak okiem sięgnąć setki wydm w zasięgu wzroku z rozpalonymi niczym żarzący się knot świeczki szczytami, przy jednocześnie szarych podstawach, budziły się do życia. Wcale się nie dziwię, że ludzie tłumnie tu przybywają. Słońce już całkiem ukazało się w całej swej krasie, niebo nabrało niebieskiej barwy, która kontrastowała z intensywnymi pomarańczowymi wydmami pustyni Namib. Nastał kolejny dzień. Czas ruszyć dalej.
Po kilku godzinach jazdy przez pustynne krajobrazy, gdzie piasek nie był już pomarańczowy jak w Namib lecz blado żółty dojechaliśmy do Luderitz. To 12,5 tysięczne miasteczko odcięte od świata z jednej strony pustynią, a z drugiej oceanem przypominało bardziej Bawarię niż Afrykę. Zostało w końcu założone przez Niemca, Adolfa Luderitza w 1883 roku. Miało być zaczątkiem nowej kolonii niemieckiej i punktem handlowym. Przez chwilę było. Przegrało jednak z atrakcyjnością Swakopmund i od lat nie pełni tak ważnej funkcji jak sąsiednie miasteczko. Jest w nim jednak coś co bije na głowę każde inne miasto w Namibii. W Luderitz znajdował się pierwszy niemiecki obóz koncentracyjny. Został założony w 1905 roku na wyspie Shark Island, która teraz jest połączona z lądem tworząc półwysep. Próżno szukać tam muzeum. Jest natomiast kemping. Jedyny w okolicy.
Po przekroczeniu bram chwilę pojeździliśmy po półwyspie, aby znaleźć dobre miejsce. Znów byliśmy sami, więc wybór był duży, jednak wcale nie łatwy. Silny, zimny wiatr wiejący od oceanu docierał w każdy zakątek Shark Island. Ciężko było znaleźć osłonięte od wiatru miejsce, pomimo tego, że teren nie był płaski. Sięgające nawet 3 metrów skały, wystające z ziemi tworzyły zasłonę dla miejsc kempingowych. Jedne znajdowały się niżej, inne wyżej niż poziom morza. Nieregularna topografia terenu była w miarę starannie ujednolicona masami nawiezionej ziemi, skał i piasku, aby był on użyteczny dla turystów chcących nocować w tym miejscu. Droga i ścieżki między tymi skałami tworzyły mały labirynt.
Wiatr wiał cały czas niemiłosiernie, obniżając temperaturę odczuwalną do tego stopnia, że każdy z nas ubrany był we wszystkie ciepłe rzeczy które posiadał. Puch się znowu przydał. Wyobrażaliśmy sobie co działo się tu ponad 100 lat temu, kiedy tysiące Nama i Herero, stłoczeni na tym niewielkim obszarze, bez ubrań, kończyli swój żywot. Ponoć ukrywali się przed wiatrem w szczelinach skał. To nie wszystko. Żyjący więźniowie odłamkami szkła preparowali czaszki swoich braci, które potem były wysyłane do Niemiec dla celów naukowych. Wtedy właśnie zrodziła się idea wyższości rasy białych.
Ta tragiczna historia jest w pewien sposób upamiętniona. Na terenie byłego obozu są tablice z nazwiskami dzielnych niemieckich żołnierzy, którzy zginęli walcząc z barbarzyńskim ludem Nama i Herero. Jest też pomnik założyciela miasta Luderitza oraz tablica upamiętniająca jego wysłannika Heinricha Vogelsanga. Od kilku lat działa grupa namibijczyków, którzy walczą o prawdę i pamięć o swoich przodkach. Udało im się kilka lat temu przeforsować budowę pomnika swojego przywódcy kaptaina Corneliusa Fredericksa, który walczył w wojskami niemieckimi i zginął w obozie Shark Island. Namibijczycy coraz mocniej zabiegają o budowę muzeum na terenie kempingu, jednak miejscowa poniemiecka ludność nie przywiązuje do tego zbytniej wagi. Nie uważają, aby ich dziadkowie zrobili coś złego. Walczyli przecież o swój naród. Te wydarzenia to temat tabu w Luderitz. Nikt nie chce o tym rozmawiać, ale w dalszym ciągu jest wyczuwalna tęsknota za wspaniałymi czasami kolonii.
Luderitz miało rozkwitnąć tuż po tym, jak w 1908 roku odnaleziono tam pierwszy diament. Szybko powstały w okolicy kopalnie. Charakterystycznym miejscem związanym z wydobyciem diamentów jest Miasto Duchów czyli Kolmanskoop. To miasteczko zostało opuszczone w 1956 roku, kiedy zamknięto pobliską kopalnię. Kilkanaście budynków jest od tamtych czasów sukcesywnie zasypywane przez pustynię. Jęzory piasku wchodzą przez drzwi i okna tworząc niepowtarzalny widok. Stary szpital, budynki mieszkalne i urzędowe, wybudowane w niemieckim stylu nie oparły się naturze. Z każdym rokiem znikają pod tonami blado żółtego pyłu.
Opuszczając miasto duchów, z lekką melancholią wywołaną historią Luderitz wyruszyliśmy w dalszą drogę na południe, by za parę dni dotknąć wiosłem skał RPA. Z każdym kilometrem jesteśmy coraz bardziej zafascynowani krajem o tak bogatej historii, kulturze, przyrodzie, a o którym wiedzieliśmy tak mało.
Wyjeżdżając z Luderitz, opuszczaliśmy pustynne krajobrazy, jak zwykle nie bardzo wiedząc co nas dalej czeka. Naszym celem były południowe krańce Namibii, która graniczy tam z RPA. Z map wiedzieliśmy, że okolica będzie coraz bardziej górzysta i coraz mniej turystyczna. Ten drugi aspekt wydedukowaliśmy po problemach ze znalezieniem kempingu. Właściwie to nie udało nam się nic znaleźć planując naszą podróż. Postanowiliśmy, że będziemy szukać po drodze, a w najgorszym wypadku rozbijemy się gdzieś na dziko – w końcu mieliśmy ze sobą wszystko co trzeba.
Krajobraz rzeczywiście robił się coraz bardziej górzysty, droga coraz bardziej kręta. W pewnym momencie, gdy wyjechaliśmy na wzniesienie zobaczyliśmy ogromną ilość niewielkich, kwadratowych domków, pokrytych słomą. Było ich nie przesadzając kilka tysięcy. Nie bardzo wiedzieliśmy co w nich się znajduje, nie było tam właściwie żadnych ludzi. Jadąc dalej, mijając góry z lewej strony, a osiedle dziwnych domków z prawej, zobaczyliśmy po chwili w górach przemysłowe zabudowania. Dotarło do nas, że jest to najprawdopodobniej jedna z okolicznych kopalń, a słomiane domki to po prostu miasteczko robotnicze. Zdecydowanie nie-turystyczna okolica.
Jechaliśmy dalej na południe, robiło się coraz później, a odpowiedniego, bezpiecznego miejsca na rozbicie obozu nie było, nie mówiąc już o kampingu. Jednak po chwili zobaczyliśmy drewnianą tabliczkę, wskazującą, że jadąc w lewo dotrzemy do „campsite’u”. Wąska, piaskowa droga z głębokimi koleinami prowadziła przez szeroką dolinę w stronę gór. Droga na tyle trudna, że SUVem z napędem 4×4 nie byłoby szans przejechać. Po kilkunastu kilometrach zobaczyliśmy zabudowania. Bardzo skromne miejsce, na które składały się dwa murowane budynki: prowizoryczne prysznice oraz recepcja. Prąd był przez kilka godzin wieczorem z agregatu, w prysznicach woda ogrzewana jak zwykle domowej roboty boilerem ogrzewanym ogniem, natomiast oświetlenie ledowe z baterii słonecznych. Idealnie!
Nazajutrz ruszyliśmy dalej na południe w stronę RPA. Po kilku godzinach jazdy krętą drogą wśród skalistych gór, okolice robiły się coraz bardziej zielone, a wzniesienia łagodne. Przez chwilę jechaliśmy wzdłuż rzeki Oranje, nad którą finalnie mieliśmy nocować. Przepiękne zestawienie soczystej zieleni na brzegach, szarożółtych suchych skał i piasku i niebieskiego nieba. Pojawiły się pierwsze plantacje winogron. Ogromne połacie zielonych rzędów krzewów, skomplikowane systemy nawadniania i świeży dobry asfalt. To znak, że kryją się tu duże pieniądze i że cywilizacja jest blisko. Nie myliliśmy się zbytnio. Camping w miejscowości Nordoewer, na którym się zatrzymaliśmy pełen był turystów z RPA, którzy przyjeżdżali tu na weekend na grilla i pływać kajakami, gdyż znajdowaliśmy się tuż nad brzegiem rzeki Oranje, która jest naturalną granicą z RPA. Po drugiej stronie piętrzyła się monumentalna skalna ściana, która wyrastała z wody. Jak tylko się rozbiliśmy, wypożyczyliśmy kajaki i rozpoczęliśmy eksplorację okolicy. Udało nam się m.in. zaobserwować i sfotografować lokalną odmianę rybołowa, który najpierw kołował nad rzeką, a następnie rzucił się na rybę i wytargał ją szponami z wody. Ten nocleg był w pewnym sensie wyjątkowy, ponieważ po wcześniejszym osiągnięciu północnej granicy Namibii z Angolą, a teraz południowej, pozostał nam jeden kierunek – północ. Kierunek powrotny.
Kilkadziesiąt kilometrów od Nordoewer znajduje się słynny ośrodek Ai-Ais. Słynny ze swych gorących źródeł oraz umiejscowienia przy wyjściu kanionu Fish River, gdzie odbywają się popularne jedno lub kilkudniowe trekingi. Będąc tam tuż popołudniu chcieliśmy udać się na taki treking, jednak okazało się że o tej porze roku jest to niewskazane, ze względu na bardzo wysoką temperaturę oraz dużą aktywność gepardów. Pozostały nam zatem gorące źródła, czyli basen z wodą o konsystencji zupy, który nie grzeszył czystością, a na pewno nie dawał ochłody.
Sam ośrodek miał lata świetności za sobą, zapewne w czasach kiedy należał do RPA. Jedyną, lecz wątpliwą atrakcją był spory gang pawianów, które były zdecydowanie bardziej bezczelne i agresywne niż te, które spotkaliśmy pierwszego dnia pod płaskowyżem Waterberg. Siedziały niewidoczne w skałach i czekały aż na sekundę spuścisz z oka swój ekwipunek i momentalnie go kradły.
Kanion Fish River wygląda jak Wielki Kanion w Kolorado, tyle że jest nieco mniejszy. można go podziwiać z góry jeżdżąc samochodem i korzystać z punktów widokowych. Zdecydowanie jednak ciekawiej by było przejść go pieszo wzdłuż rzeki. Nie tym razem jednak.
Udając się dalej na północ w stronę Windhuk, znowu bez planu na noclegu dojechaliśmy do miejsca, które nazywa się Quiver Tree Forest. Wyrastające spośród skał fantastyczne drzewa, spokrewnione ze znanym nam aloesem, stwarzały niepowtarzalny klimat i okazję do zrobienia zdjęć oraz timelaps’ów. Właściciel terenu posiadał również inne atrakcje, a mianowicie skamieliny żyjących tam przed milionami laty mezozaurów oraz Giants Playground, czyli tworzące labirynty skalne formacje, które wyglądają jakby kto poukładał wielkie głazy jeden na drugim.
Jadąc dalej po drodze znaleźliśmy zadbany grób niemieckiego żołnierza spod Gdańska. Krajobraz pozostawał niezmienny przez wiele godzin. Drogę umilały nam jedynie ulewy, niesamowite komórki burzowe oraz tęcza. W deszczu dojechaliśmy do campingu, który okazał się opustoszały. Było to dość dziwne i przerażające, bo wszystko wyglądało tak, jakby w pośpiechu ktoś opuścił to miejsce. Dopiero później przyszła obsługa, która korzystając ze względu na burzę i brak gości poszła spać.
Rano, wraz z przewodnikiem pojechaliśmy w góry zwiedzać jaskinię Arnhem. Droga, którą jechaliśmy idealnie sprawdziła możliwości naszego wozu. Jaskinię zamieszkuje kilka gatunków nietoperzy w liczbie kilkuset tysięcy. Niesamowite uczucie, kiedy dookoła twojej głowy latają ich setki, nie dotykając cię jednocześnie. Zeszliśmy kilkadziesiąt metrów poniżej wejścia, aż do lustra wody, która zaopatruje okoliczne miejscowości i gospodarstwa. Wewnątrz panowała stała wysoka temperatura i niemiłosierny smród amoniaku pochodzącego z guana. Odchody nietoperzy są bardzo cennym nawozem i były kiedyś wydobywane z tej kopalni.
Po zwiedzaniu jaskini, spieszymy się, aby oddać samochód na czas, ledwo nam się udało. Zastanawialiśmy się, jak firma zareaguje na dwie zepsute kuchenki i zniszczone off-roadem opony. Ku naszemu zaskoczeniu nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia. Mało tego, zostaliśmy zawiezieni do hotelu, a następnego dnia mieliśmy zapewniony transfer na lotnisko!
Popołudnie i wieczór i cały następny dzień spędziliśmy łażąc po mieście, poznając lokalną społeczność i kulturę. Chcieliśmy kupić pamiątki, ale nie takie produkowane w Chinach. Zostaliśmy skierowani na ponoć słynny targ, gdzie przedstawiciele różnych plemion sprzedają swoje rękodzieła. Jak tylko zobaczyliśmy dziesiątki kartonów opisanych po chińsku oraz te same produkty które widzieliśmy w sklepikach zwątpiliśmy. Ostatnią szansą była tajemnicza Panduka, znajdująca się na dalekich obrzeżach miasta w znanej, niezbyt bezpiecznej dzielnicy Katatura. Dzielnica ta powstała, gdy władze miasta wyrzuciły w latach 50. XX wieku czarnoskórych mieszkańców z centralnej części stolicy.
Penduka okazałą się być organizacją, która przede wszystkim aktywizuje i pomaga Namibijskim kobietom. W siedzibie Penduki znajdują się pracownie, gdzie wytwarzane są ręcznie przeróżne wyroby nawiązujące do tradycji Namibii. Jest też sklepik, w którym te wyroby można nabyć, za wcale nie małe pieniądze. Jednak świadomość jak ta organizacja działa i na co są przeznaczane te pieniądze dała nam poczucie spełnionego dobrego uczynku. Trzeba zaznaczyć, że te rękodzieła to nie bezużyteczne pamiątki, które przeważnie kończą na półce zbierając kurz, ale głównie przedmioty codziennego użytku. Naczynia, porcelana, poszewki, chusty, torby, portfele, a nawet książeczki dla dzieci o Namibii.
Po zakupach pojechaliśmy do jednej z polecanych restauracji z lokalną kuchnią. Ponieważ podczas naszej podróży żywiliśmy się raczej produktami z puszek i sporadycznie lokalnymi kiełbaskami na grilla, nie mieliśmy szansy na spróbowanie tradycyjnej kuchni. No może poza papką i kukurydzą u Himba. W ostatni dzień postanowiliśmy nadrobić zaległości i spróbować lokalnej dziczyzny – krokodyla, różnych antylop i zebry. Smaczne.
Po południu odebrał nas spod hotelu kierowca i zawiózł na lotnisko, na którym była masa ludzi, podobnie jak my wracająca do Europy z wakacji. Nie wiem jak wygląda to lotnisko w pełni sezonu turystycznego, skoro już teraz było całe zapchane.
Kto by pomyślał, że awaria silnika na jachcie Polonus u wybrzeży Antarktydy, spowoduje że będziemy w czwórkę jeździć terenowym samochodem po pustyni. Wyjazd był tak fantastyczny i udany że chyba się cieszę, że z naszego rejsu nic nie wyszło. Gdybym miał tą wyprawę powtórzyć nie wachałbym się ani sekundy. Teraz na pewno zaplanowalibyśmy trasę tak, żeby móc spędzić więcej czas u w poszczególnych miejscach. 6500 km w 3 tygodnie wymaga jednak spędzenia większości czasu w samochodzie. W dalszy ciągu jestem pod wrażeniem bezpieczeństwa, jakie oferuje ten kraj, przyjazności ludzi mimo tego co Niemcy tam uczynili na początku ubiegłego wieku. Jedyne czego mi brakowało to czas, dobry teleobiektyw i mikrofon kierunkowy. Do nadrobienia.